Artykuły

Czołem Wielkiej Małej Ojczyźnie!

Przesłanie "Praskiego Si-Fi" nie polega na jałowym defetyzmie - spektakl dobitnie wyraża pewne rzeczy, których teatr w Polsce w swoim odruchowym konformizmie przebranym za zaangażowanie przyznawać nie lubi - pisze Witold Mrozek.

"Kapitanowie we własnych wannach" - tak powiedział kiedyś o felietonistach klasyk gatunku, Daniel Passent. Za marynistyczno-łazienkową metaforą kryje się konstatacja, że w paru mniej lub bardziej żartobliwych akapitach, zza nieformalnego, półpoważnego tonu - można powiedzieć nieraz coś, co inaczej niekoniecznie by "przeszło". Tak przynajmniej miało być w złotych czasach polskiego felietonu, gdy niektórzy uwielbiali Passenta liberalnego ironistę, a inni nienawidzili Passenta reżimowego hipokryty.

Skąd ten prasoznawczy wstęp? Teatr, mam wrażenie, zaczyna w ostatnich sezonach powielać ten sam mechanizm. Najistotniejsze rzeczy o sobie i swoim miejscu w świecie mówi w małych formach robionych "na boku". I tak w wakacje, w ramach niewielkiego projektu festiwalowego, na kameralnej scenie i w parę tygodni, powstała najważniejsza może premiera Teatru Powszechnego za dyrekcji Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego - tętniące ostrym humorem i politycznymi konfliktami "Praskie Si-fi" Agnieszki Błońskiej i Joanny Wichowskiej. Nie do końca wiadomo, czy niskobudżetowa miniatura wejdzie do stałego repertuaru. Tymczasem za jej dowcipną formą kryją się podstawowe pytania o sens funkcjonowania teatru. Nie tylko w mieście, ale i w społeczeństwie w ogóle. "Znajdujemy się w strefie rewitalizacji", tymi słowami zaczyna się spektakl w Powszechnym. Na scenie: czworo aktorów i rower, ikona nowej "miejskości". Ale nie bójcie się, nie będzie hipsterozy.

Forma "Praskiego Si-fi" zawdzięcza wiele zarówno dotychczasowym projektom Błońskiej (która często pracowała z naturszczykami, a w Powszechnym trochę jak naturszczyków traktuje aktorów), jak i doświadczeniom Wichowskiej z pracy z Oliverem Frljićem. Bałkański reżyser podejmuje grę z "prawdziwymi" tożsamościami swoich aktorów i ich światopoglądami, tyleż rzeczywiście z nich czerpiąc, co je falsyfikując.

W "Praskim Si-fi" performerzy również "mówią od siebie". Dlatego background aktorów zaangażowanych spektaklu Błońskiej ma znaczenie. Jest tu więc Kazimierz Wysota, raczej nieznany nowej publiczności Powszechnego mężczyzna z wąsem - choć na Kamionku (tak fachowo nazywa się ta część Pragi) gra od 1985, to na scenie pojawia się raczej rzadko. Jest Roza Mierzicka - "aktorka gościnna", weteranka z Wałbrzycha, gdzie wciąż dojeżdża z mieszkania na Pradze - mówi, że ma nadzieję, że "Praskie Si-fi" wejdzie do repertuaru, a w ogóle to najchętniej zagrałaby u Kleczewskiej, bo wiadomo, że jest "grubo" i jej spektakle są grane i budzą podniecenie mediów. Grzegorz Artman - przybyły do Warszawy po dwóch świetnych sezonach w Bydgoszczy u Wodzińskiego i Frąckowiaka. Wreszcie, Michał Jarmicki - z twardego rdzenia ekipy Łysaka, którą ten ostatni przyprowadził znad Brdy pod Stadion Narodowy, by próbować powtórzyć sukces poprzedniej bydgoskiej formuły.

Po co zebrała się ta czwórka? By przyjrzeć się miejscu Powszechnego na Pradze. Błońska i Wichowska wychodzą od prawdy doskonale znanej aktywistom i socjologom, a zapominanej nieraz przez urzędników - że artyści i ich "rewitalizacja przez kulturę" to awangarda gentryfikacji; procesu podnoszenia cen i wypierania oryginalnych mieszkańców najpierw przez "klasę kreatywną", a potem przez biznes i deweloperów. Przykładem tego może być np. kultowe niegdyś, a dziś luksusowo opustoszałe lewobrzeżne Powiśle. "Władza zawsze miała swoich igrców. Dziś igrcy wymiatają dla niej teren" - mówi Wysota, który choć mieszka na dolnomokotowskich Stegnach, to pracuje tu od lat i jest rzecznikiem "prawdziwej Pragi". Z nostalgią kreśli wizję dawnego życia dzisiejszej martwej strefy - budek z piwem, sklepów, bawiących się dzieci - tam, gdzie dziś jest betonowa pustynia między tramwajowymi przystankami.

Ale strefa wokół gigantycznego biało-czerwonego koszyka stała się przecież betonową pustynią jeszcze zanim Łysak i Sztarbowski zaczęli ją "rewitalizować"; nawet zanim jeszcze na stację Stadion Narodowy przyjechało metro i podniosło ceny okolicznych nieruchomości. Można oczywiście kpić z doniczek "Ogrodu Powszechnego" postawionych na kostce Bauma jako erzac miejskiej zieleni - tak zabawny, że sam w sobie mógłby stanowić temat na felieton. Ale inaczej byłaby tam po prostu kostka Bauma bez doniczek - odpowiedziałby pewnie dyrektor teatru, który przecież nie będzie z miejskiego chodnika wyrywał kostki (a może szkoda).

"Czołem wielkiej małej ojczyźnie!". Grzegorz Artman wyrzuca z siebie pod koniec monolog aktora zmęczonego tym, że używane przez "lokalny" i nie tylko teatr symbole są za słabe, że prawdziwe źródło mocy bije co roku obok, pod Stadionem - 11 listopada. Zdaje się jednak, że tzw. milcząca większość ma w głębokim poważaniu zarówno spektakle, jak i marsze (choć faktem jest, że elementy "marszowej" ideologii przesiąkają do mainstreamu szybciej, a przede wszystkim - znacznie dłużej niż od ostatnich wyborów). Podobnie szereg pytań-alternatyw, które Wichowska rzuca w swoim odtwarzanym z offu manifeście: teatr dla recenzentów czy imigrantów, dla dramaturgów czy dla mieszkańców, czy jakoś tak - prowokuje, ale nie stwarza realnej siatki pojęć, od której mogłaby odbić się dyskusja. Tak samo, jak nie miałoby sensu proste stawianie naprzeciw siebie w klasowej walce "prawdziwych prażan", wyidealizowanego ludu - i "sześciu gejów i architekta", którzy wynajmują mieszkania po wypartych lokatorach, jak rzuca ironicznie Wysota. Wróg (klasowy, a i owszem) - czai się gdzie indziej.

Przesłanie "Praskiego Si-Fi" nie polega jednak na jałowym defetyzmie - spektakl dobitnie wyraża pewne rzeczy, których teatr w Polsce w swoim odruchowym konformizmie przebranym za zaangażowanie przyznawać nie lubi.

Jasne, po co robić przedstawienie o własnej bezradności - zapyta ktoś, kogo nie rozbawi ani nie zasmuci finałowa "minuta ciszy dla Pragi". Tymczasem miejscy urzędnicy poklepują Powszechny i dają za przykład innym teatrom. Złośliwi twórcy środowiskowych memów punktują, że Łysak i Sztarbowski pamiętają o wszystkim - spotkaniach na leżakach, programie edukacyjnym, wywiadach o lokalnej praskiej tożsamości, a niekoniecznie o robieniu dobrych spektakli (choć ich miniony sezon i tak był znacznie lepszy niż pierwszy). Protekcjonalnie zatroskane felietonistki "Krytyki Politycznej" pytają Łysaka w wywiadach, czy prawobrzeżna publiczność poradzi sobie ze sztuką tak trudną, jak prezentowana na festiwalu "Miasto Szczęśliwe". Zapytać by też można pewnie przy okazji, jaką publiczność ściągnie piwo kosztujące 10 zł, ale za to podawane przez zatrudnionych w przyteatralnej kawiarni Stół Powszechny uchodźców?

Właśnie, piwo. Tyle mówiło się kiedyś o kulturotwórczej roli knajp - dawno temu, gdy to zagłębie przy Inżynierskiej miało być centrum "kreatywnej" Pragi. Dziś przy rozległym podstadionowym placu jest jeszcze tylko zaimplantowany z Bydgoszczy klub Mózg (z cenami dostosowanymi do stołecznej lokalizacji). A po drugiej stronie Zielenieckiej, bliżej kolejowego nasypu, ostał się nieśmiało przycupnięty tani bar, przysłoniony siatką i obskurną plandeką. Ostatnia reduta "starego". Jak długo tam postoi? Co powstanie w jego miejscu?

Błońska i Wichowska są jednak odporne na naiwny lokalny sentymentalizm. Jego spektaklowym uosobieniem jest podwórkowa Matka Boska z kapliczki przy Tarchomińskiej, grana w Powszechnym przez Jarmickiego w aureoli i niebieskiej pelerynce. Postać trochę jak z Sikorskiej-Miszczuk. Opowieść Najświętszej Panienki o prawdziwej praskiej wspólnocie kontrowana jest stwierdzeniem, że "Maryjki" pospiesznie stawiane w latach 40. w podwórkach Szmulowizny miały przyklepać nową polsko-katolicką tutejszość pożydowskich domów. Ale przecież nie o tym teraz rozmawiamy...

Na koniec jeszcze jedno pytanie - co to znaczy, że Praga to "science fiction"? Do czego to określenie służy, poza tym by Mierzicka-kosmitka wymalowała się na zielono, a Grzegorz Artman stojąc na rowerze odbył kosmiczny lot nad świetlaną wizją nowej "kreatywnej" Pragi (pod muzykę z ET)? Jasne, potocznie nazywamy "sci-fi" coś wydumanego, zmyślonego, "kosmicznie" oddalonego od rzeczywistości. Ale tradycja science fiction to pytanie o przyszłość, które w pogrążonej obecnie w sarmackich retroutopiach i krytycznych rewizjach kulturze jakoś umarło. Science fiction wydało mroczne dystopie Philipa K. Dicka, dało język "gwiezdnym wojnom" ery Reagana, ale i wykreowało oświeceniową utopię ze "Star Treka", gdzie Federacja - jakaś galaktyczna Unia Europejska - zapewnia świat bez głodu i poszanowanie różnic kulturowych. Dziś takich wizji już nie ma. A przyszłość błyska ponuro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji