Artykuły

Okaleczony

Przed kilku laty prasa donio­sła o przedsięwzięciu, podjętym przez Telewizję Brytyjską, reali­zacji dzieł wszystkich Williama Szekspira dla małego ekranu. Zamiar ten został urzeczy­wistniony siłami najlepszych inscenizatorów i aktorów, zaś ca­łości zamierzenia przyświecała idea zaprezentowania utworów Stratfordczyka w kształcie współczesnym, możliwie najdo­skonalszym z punktu widzenia formy scenicznej a jednocześnie pełnym szacunku dla zawartych w nich treści. Chodziło więc o kanon interpretacji Szekspirow­skiego teatru, kanon współ­czesny.

Rzecz cała została wykonana, a cykl zatytułowany "Żywe wy­danie dzieł wszystkich Williama Szekspira" udostępnia także swym gościom Instytut Brytyjski w Warszawie, gdzie na własne oczy można go zobaczyć i ocenić war­tość oraz doniosłość tej wspania­łej i mądrej inicjatywy.

Polski Teatr TV też ma w swym dorobku wiele pięknych i wartościowych artystycznie wi­dowisk. Nigdy jednak nikomu - niestety! - nie przyszło do gło­wy, że w jego ramach można by zrealizować np. cykl insceniza­cji wzorcowych wielkiego pol­skiego dramatu romantycznego, "dzieł wszystkich" Aleksandra Fredry, czy choćby "dzieł wy­branych" Stanisława Wyspiań­skiego. Przygotowuje się wpraw­dzie poszczególne pozycje, lecz rzecz ta nigdy nie została pomy­ślana w sposób całościowy, ni­gdy nie podjęto próby przyswo­jenia telewidzowi summy tych ważnych estetycznie, artystycznie i emocjonalnie połaci naszej kul­tury. Poszczególne prezentacje - niektóre zresztą bardzo udane - nie zostały zaprogramowane jako niezbędny element naszej spo­łecznej edukacji artystycznej, lecz niejednokrotnie wydają się wręcz owocem przypadku.

Takim to właśnie dziełem przypadku jest też spektakl "Kor­diana" Juliusza Słowackiego w re­żyserii Gustawa Holoubka, który u schyłku ubiegłego roku obejrzeliśmy na ekranach telewizo­rów. Przypadku - ponieważ, w moim przekonaniu, nie mogłoby chyba dojść do realizacji jedne­go z arcydzieł naszej romanty­cznej literatury w kształcie tak nieprzemyślanym i niekonse­kwentnym, gdyby nad nią - ja­ko nad składnikiem zaplanowa­nego programu telewizyjnej "sceny narodowej" - czuwała nadrzędna myśl, porządkująca idea. Porządkującej myśli zabra­kło właśnie telewizyjnemu "Kor­dianowi" tak dalece, że cały utwór - skądinąd i tak nie należący do najłatwiejszych w percepcji, zwłaszcza dla widza mniej przy­gotowanego - pokawałkowany na sceny nie powiązane niczym poza osobą głównego bohatera, rozsypał się jak babka z suchego piasku, uklepana wprawdzie pra­cowicie, lecz przecież nie trzy­mająca się kupy, skoro zabrakło w niej spoiwa.

Cóż bowiem zobaczyliśmy?

Najpierw na tle paskudnej de­koracji (nieokreślone bliżej for­my przykryte jakimiś płachta­mi) mieliśmy monolog Kordiana z I aktu ("Przygotowanie" i "Prolog" zostały pominięte), w czasie któ­rego czterokrotnie oglądaliśmy biegnącą uroczą młodą dziewczy­nę w powiewnych szatach. Dziewczyna ta (Anna Dymna) okazała się być Laurą, z którą następnie Kordian miał scenę, zinterpretowaną jednak dość nie­zwykle. Otóż, odrzucając zarów­no komentarz filologiczny, jak i wynikający z tekstu sens tego dialogu, reżyser ukazał nam obo­jętnego na czarujące wdzięki młodzieńca, którego daremnie pragnie zainteresować swą oso­bą pałający żarem nieskrywanej namiętności miłosnej podlo­tek!

Nie było też sceny z Grzego­rzem, jak dotąd - chyba słusz­nie - uważanej za niezmiernie ważną dla zilustrowania rozwoju emocjonalnego i ideowego boha­tera. Nie było też - bo i w tym kształcie być nie mogło - nie­pokojów Laury ("Gdybym też dziecię płochym szyderstwem za­biła?") i nabrzmiałych rozpaczą słów Grzegorza, kończących akt I: "Nieszczęście! Oh, nieszczęście! Panicz się zastrzelił!..."

Zamiast tego wszystkiego mie­liśmy tylko drugi, krótszy Kordianowy monolog, a potem z umowności niechlujnie obitych marszczącym się materiałem praktykabli przenieśliśmy się w niemal rzeczywisty, choć nie po­zbawiony pewnej tajemniczości, świat londyńskiej mgły. W tej mgle malowniczo snuli się om­gleni panowie w bardzo wyso­kich cylindrach, którzy po chwi­li znikli, a Kordian zasiadł na krześle, by porozmawiać z Do­zorcą James Parku (Czesław La­sota) a wprost stamtąd udać się na Mont Blanc, rezygnując z przewidzianej przez Słowackiego miłostki z interesowną Włoszką Wiolettą i z wizyty u Papieża - monarchisty i wstecznika. Na Mont Blanc krzyczał tak, że aż zachrypł, co jednakże nie wpły­nęło korzystnie na interpretację tekstu, którego sensu i tym ra­zem trudno się było dosłuchać i dopatrzeć.

Akt III rozpoczęto od razu spotkaniem spiskowych w pod­ziemiach Katedry Świętojańskiej (nie było sceny na Placu Zamko­wym ani śpiewu Nieznajomego, który nie miał zresztą o czym zaśpiewać, skoro nie pokazano telewidzom koronacji!), spotka­nie bardzo zresztą okrojone. Za­brakło m.in. wspaniałych kwestii Podchorążego. Dyskutantami byli przede wszystkim Prezes (An­drzej Szalawski), Ksiądz (Ryszard Pietruski) i Kordian, ale dysku­sja była dość krótka: chodziło przecież głównie o to, by poka­zać różnice ideowe, a nie piękno­ści poetyckie. Zaraz po niej od­było się wotowanie, Kordian zdemaskował się i - wbrew wo­li większości - postanowił sam zabić Cara.

Pochód Kordiana do carskiej sypialni również trwał krótko, Strach i Imaginacja nie wystą­piły widomie, słychać było tylko ich głosy. Cała ta scena ukazana została jakby w optyce zwielo­krotnionych zwierciadlanych od­bić i od strony wizualnej była bardzo efektowna. Szkoda, że i tutaj tekst potraktowano bezce­remonialnie: skróty są tak dra­styczne, że Kordian (którego w ten sposób reżyser skutecznie po­zbawił jakiejkolwiek odporności psychicznej) po chwili stanął kompletnie osłupiały pod sy­pialnią monarchy i stał tak jak sparaliżowany, by ocknąć się dopiero w szpitalu wariatów, do­kąd go z rozkazu Cara wysłano na przebadanie ( Jeżeli nie zwaryjował ten żołnierz... roz­strzelać!...").

Znękanego bohatera torturo­wał psychicznie szatański Doktor (Gustaw Holoubek) - ta scena nie0 została okrojona, podobnie jak i następna, którą był tutaj słynny "pojedynek mocarzy": burzliwe starcie pomiędzy Carem (Piotr Fronczewski) i Wielkim Księciem (Zbigniew Zapasiewicz) o głowę Kordiana. Scenę tę roze­grano w sposób iście brawurowy: podziwialiśmy świetne aktorstwo ulubionych artystów naszej sce­ny i ekranu. Ponieważ jednak nie poprzedza jej ani porwanie Kor­diana ze szpitala przez żołnierzy Wielkiego Księcia, ani wspaniałe starcie Konstantego z Kordianem na Placu Saskim, w efekcie któ­rego ten ostatni, wbrew woli, de­cyduje się na ryzykowny skok przez nastawione bagnety, pozy­skując sobie tym samym entu­zjastyczny podziw Konstantego - nie pamiętającemu szczegółów treści utworu widzowi przedmiot sporu pomiędzy synami Pawła I wydać się mógł dosyć dziwny. Konstanty bowiem znieważa swego królewskiego brata i sam naraża się na straszliwe oskar­żenie tylko po to, by uratować nie znanego sobie młodego czło­wieka, który być może chciał za­bić cara, ale tak się przestraszył, że dał się złapać pod drzwiami carskiej komnaty. Czy za takiego człowieka warto Wielkiemu Księciu aż tak narażać cię Ca­rowi? No i sprawić, że komple­tnie zdezorientowany telewidz przyzna - skądinąd dość nieo­czekiwanie - rację Carowi, gdy ten powie: "Mój brat... już Pola­kiem."

To już koniec. Kordiana w ce­li śmierci pocieszał Ksiądz, mówiący prócz swoich kwestii frag­menty tekstu Grzegorza, co w rezultacie sprawiło, że sługa Bo­ży żegnał się z młodzieńcem, okrywając jego dłonie pocałunkami ze słowami wiernego starego sługi: "Panie, Panie, Panie". Kor­dian odchodzi na rozstrzelanie; niewidoczną scenę egzekucji re­lacjonuje nam jeden głos - nar­ratora.

Takiego to okaleczonego "Kor­diana" pokazała telewizja wielo­milionowej rzeszy widzów, dla których niejednokrotnie było to pierwsze zetknięcie się z tym utworem. Honorując prawo reży­sera do adaptacji tekstu i kształ­towania widowiska w myśl włas­nej koncepcji, nie można prze­cież nie wystąpić w obronie praw pisarza - jednego z naj­większych, jakimi się szczycimy - i jego dzieła: w obronie jego myśli i kształtu tego dzieła. I w obronie widza, który ma prawo oczekiwać, że - zgodnie z zapo­wiedziami, poprzedzającymi emi­sję widowiska - otrzyma "Kor­diana" prawdziwego.

Tymczasem dokonane przez re­żysera skróty nie tylko znacznie zubożyły poetycką urodę utworu, lecz także niemal całkowicie zmieniły jego sens. Nieprzemija­jąca aktualność "Kordiana" pole­ga bowiem, jak wiadomo, na ukazaniu tragicznego rozdarcia wewnętrznego młodego bohatera, dokonywania przez niego wybo­rów, jego uniesień, załamań i wzlotów - zespolonych ściśle z losami narodu, uwarunkowanych pochodzeniem i środowiskiem, kształtowanych w zderzeniach z różnymi przejawami rzeczywi­stości. Dzięki tym wartościom z postacią Kordiana utożsamiały się i nadal potrafią się utożsa­miać kolejne pokolenia młodzie­ży polskiej, którą dzieje naszego narodu zmuszały aż nazbyt czę­sto do dokonywania podobnych - trudnych i dramatycznych wyborów, do ponoszenia klęsk i zrozumienia własnej bezsiły, bezradności, lecz i do zachowania w ich obliczu ludzkiej godności, od­wagi wobec nadchodzącej śmier­ci.

Telewizyjny "Kordian" Gustawa Holoubka w interpretacji bardzo utalentowanego aktora Marka Kondrata nie jest wewnętrznie rozdarty; raczej bywa tylko nie­zrównoważony. Od pierwszej sce­ny wydaje się napięty do gra­nic ostatecznych, wskutek czego rola nie rozwija się; mknie jak strzała wypuszczona do celu, któ­rej drzewce okazało się zbyt kru­che bo rozprysło się zanim cel ten został osiągnięty. Okaleczone kwestie brzmią niezrozumiale i wydaje się, że nawet aktor czę­sto nie bardzo wie, co chce przez nie powiedzieć, nadrabia więc krzykiem, nadmierną ekspresją, która pozostaje tylko pokrywa­jącym wewnętrzną pustkę ze­wnętrznym sztafażem. Myślę, że wielu telewidzów podzielało współczucie, z jakim patrzyłam na bezradnie miotającego się - nie z własnej winy - wśród meandrów tekstu sympatyczne­go młodego aktora, mogącego w innym układzie tekstu i w innej inscenizacji udźwignąć tę arcyrolę.

Jerzy Grzegorzewski przerabia i adaptuje klasyczne teksty, by z nich formować własne wizje sce­niczne. Nawet nie aprobując słu­szności tej drogi artystycznej, trzeba przyznać mu, że zabiegów tych dokonuje zawsze na swój rachunek. Widz przychodzący na jego przedstawienie do teatru wie z grubsza, czego może ocze­kiwać. Myślę jednak, że nie na­leży sugerować wielomilionowej widowni, że zobaczy klasyczny dramat polskiego romantyzmu, a potem pokazywać spektakl, który ma oczywiście pewne piękności (w interpretacji aktorskiej prze­de wszystkim), ale przecież nie przekazuje kształtu utworu, lecz co najwyżej może być uważane ze wariację na jego temat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji