Artykuły

W krainie prawa i sprawiedliwości

Polski teatr w czasach politycznie forsowanej ksenofobii - w Theater heute relacja Anji Quickert z festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie i festiwalu Malta w Poznaniu.

"Do zadań tego teatru nie należy zajmowanie się aktualną sytuacją polityczną czy społeczną. Nasz teatr ma obowiązki wobec swojego żydowskiego dziedzictwa", wyjaśnia uprzejmie starszy pan w biurze dyrekcji Teatru Żydowskiego w Warszawie. Tymczasem antysemickie graffiti na szarej betonowej ścianie naprzeciwko widać bardzo wyraźnie także z okna dyrektorskiego pokoju.

Ta sytuacja wydarzyła się jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy autorka tegoż artykułu mieszkała w Warszawie i pisała dla niemieckiej redakcji Polskiego Radia artykuł o Teatrze Żydowskim w Polsce. Wtedy też Henryk Jankowski, będący klerykalnym wsparciem antykomunistycznej opozycji wokół Stoczni Gdańskiej oraz zaufaną osobą Lecha Wałęsy, ikony Solidarności, w jednym ze swoich osławionych kazań (pełnych nienawiści) podkreślał wspólne cechy gwiazdy Dawida i swastyki, a określenie "Żyd" miało szansę stać się narzędziem popularnych praktyk dyskredytowania nielubianych, (neo)liberalnych polityków. Dopiero, kiedy członkowie Solidarności zaczęli mieć wpływ na polityczny dyskurs lat 90-tych w Polsce, okazało się (przynajmniej dla niewtajemniczonych), jak silne były nacjonalizm i katolicki reakcjonizm w solidarnościowym ruchu.

W reakcji na niegodziwe realia społecznej rzeczywistości zespół Państwowego Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich przy placu Grzybowskim zaszył się za murami teatru i przyjął rolę kustosza tradycji. Od roku 1950 teatr ten w służbie polityki kulturalnej realnego socjalizmu reprezentował mniejszość, której większość (co najmniej 3,3 miliony ludzi) została prawie całkowicie zgładzona przez niemiecki holokaust, a której ocalali przedstawiciele w kilku falach emigracji opuścili kraj, chociażby w roku 1946, kiedy miejsce miał pogrom kielecki czy podczas antysemickich czystek roku 1968 za kadencji ministra spraw wewnętrznych Moczara. Większość niedobrowolnie, tak jak w przypadku współzałożycielki i dyrektorki Teatru Żydowskiego w Warszawie, Idy Kamińskiej, która w 1968 wraz z rodziną i licznymi członkami zespołu wyemigrowała z kraju i zrezygnowała z polskiego obywatelstwa.

Podczas tegorocznej edycji szczecińskiego festiwalu Kontrapunkt, na której od 15 do 24 kwietnia pokazano przede wszystkim polskie, ale również międzynarodowe spektakle, Teatr Żydowski nie pozostawił wątpliwości co do tego, że dzięki krytycznej refleksji teatr może wciąż stwarzać się na nowo. Przez kilka ostatnich lat reżyserom i reżyserkom młodszego pokolenia, takim jak Maja Kleczewska, Michał Zadara czy Wojtek Klemm, zdecydowanie krytycznie dobierającym się do współczesności, udało się już udrożnić te instytucjonalne mury (obronne), otaczające żydowskie dziedzictwo teatralne. Nowa dyrektor teatru Gołda Tencer - aktorka, reżyserka jak również małżonka wieloletniego dyrektora Szymona Szurmieja - umożliwiła zespołowi także współpracę z młodą francusko-polską reżyserką Anną Smolar. Powstał spektakl, w którym główni aktorzy dokonują gruntownej rewizji swojego teatru, zdumiewająco pozbawionej ograniczeń i pełnej autoironii.

"Aktorzy żydowscy" zarówno na polu zawodowym jak i prywatnym prowadzą egzystencję pełną paradoksów. W znakomitej większości nie-żydowscy aktorzy z braku tradycji rodzinnych muszą najpierw nauczyć się jidysz. Ten wyuczony autentyzm może stać się przyczyną bardzo komicznej klęski. Podczas pokazu na scenie niezależnego Teatru Kana zespół od początku zwabia widzów w pułapkę reprezentacji. Już podczas rytualnego łamania się chlebem i podawania kielicha z winem z rąk do rąk pojawiają się pierwsze zgrzyty. Autentyzm po prostu nie jest przekonywająco wyreżyserowany. Ryszard Kluge, Mariola Kuźnik, Joanna Rzączyńska, Izabella Rzeszowska, Małgorzata Trybalska, Jerzy Walczak z dużym poczuciem humoru, urokiem i niezwykłą autoironią wynajdują obrazy pełne sprzeczności, nie przemilczając przy tym również rozdarcia między żydowską tradycją a marzeniami o wielkim repertuarze scenicznym ("Hamlet"! Makbet"!). To autoportret, będący jednocześnie portretem polsko-żydowskich relacji i wykraczający daleko poza granice tychże.

Antysemicki klasyk narodowy

Także festiwalowi Kontrapunkt właśnie dzięki przemianom udaje się wciąż nawiązywać do długiej tradycji zapoczątkowanej w latach 60-tych. Pierwotnie skupiał się na teatrze lalek, ewoluował natomiast w kierunku festiwalu "Małych Form", za którego program odpowiedzialna jest dyrektor Anna Garlicka wspólnie z pięcioosobową komisją artystyczną. Międzynarodowe jury (w którym podczas tegorocznej edycji zasiadała autorka tegoż artykułu) obok "Aktorów żydowskich" nagrodziło także skromny i niezwykle precyzyjny spektakl "Ewelina płacze" młodej reżyserki (filmowej) Anny Karasińskiej, którego premiera odbyła się w październiku zeszłego roku w Warszawie, a który także skupia się całkowicie na paradoksie aktora. Co ciekawe, tekst powstał właściwie niezamierzenie podczas warsztatów, na których uczestnicy mieli się wcielać w członków słynnego zespołu Teatru Rozmaitości. Maria Maj, Adam Woronowicz i Rafał Maćkowiak stoją na pustej scenie i wygłaszają często bardzo dla siebie obce teksty o sobie samych, mówiąc o sobie jak o osobach trzecich, podczas gdy młoda aktorka Ewelina Pankowska funkcjonuje rzekomo bez tej podwójności. To spektakl w najwyższym stopniu inteligentny, aktorsko wyśmienity, nieustająco przekomiczny, a do tego z dużą wnikliwością bada grę tożsamości, ich medialnych miraży i hierarchii w biznesie teatralnym. Wreszcie Ewelina, jak zresztą zapowiadano w tytule, wybucha płaczem, skarżąc się wśród łez, że nigdy nie będzie tak dobra i znana jak jej koledzy. Z uprzejmą protekcjonalnością doświadczeni zawodowcy biorą młodą koleżankę pod swe skrzydła i pokazują jej, jak się naprawdę płacze na scenie. Tym samym wspinają się na wyżyny śmieszności.

Małej formy nie reprezentuje radykalnie przepisana przez Pawła Demirskiego "Nie-boska komedia" polskiego romantycznego klasyka Zygmunta Krasińskiego. To raczej wielki teatr aktorski, w kongenialnej reżyserii Moniki Strzępki, pokazywany tutaj poza festiwalowym konkursem. Wielkie dzieło literackie hrabiego Zygmunta Krasińskiego z roku 1835 prezentuje pewien rodzaj dramatycznego proroctwa, przepowiadającego polskiemu narodowi ponurą demokratyczno-ateistyczną rewolucję. Może jej zapobiec tylko arystokracja, której ideały przemawiają za państwem usłużnym Bogu. Równie legendarny co literacki mesjanizm Krasińskiego (może tylko nieco mniej popularny) jest jego antysemityzm. Demirski/Strzępka czynią z niego motyw przewodni spektaklu "nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!", a samego autora jedną z postaci scenicznych. Ponadto pojawia się tu przede wszystkim pytanie o sens rewolucji jako takiej, przewijającej się przez cały okres genealogii nowoczesności aż po XXI wiek. Na tle wielkich, wyrwanych z korzeniami drzew i łańcuchowej karuzeli (nawiązanie do takowej obok muru żydowskiego getta w wierszu Czesława Miłosza "Campo di fiori") spektakl niczym wielki arkusz z obrazkami rozkłada dystopiczną panoramę społeczeństwa, w której każda konstrukcja społeczna, każda polityczna teza, kapitalizm jak i demokratyzm, wypacza się i zmienia w znajomy aspołeczny obrazek. W obliczu kolejnej, już zawczasu posępnie zapowiadającej się rewolucji, pozostaje już tylko zwrócić się do Boga - przy czym jak wiadomo w XX wieku niewiele to pomogło.

Polska pod rządami PiS

Choć przedstawienie w Szczecinie oraz w innych miastach nagradzane jest owacjami na stojąco, nie wszyscy Polacy są przekonani co do tego, iż hasła "Bóg, Honor, Ojczyzna" nie są rozwiązaniem dla globalnych kryzysów. W październiku zeszłego roku większość Polaków - po raz pierwszy na tak szeroką skalę we wszystkich grupach wiekowych, a także wśród ludzi z wyższym wykształceniem - zagłosowała na konserwatywną prawicę, narodowo-katolicką partię PiS, która odtąd absolutną większością rządzi w Sejmie i Senacie. W zawrotnym tempie przykróciła ona niezależność mediów publicznych, podporządkowała sobie działalność wywiadu i zaczęła utrudniać pracę Trybunału Konstytucyjnego. Komisja Europejska właśnie uruchomiła oficjalnie "Procedurę Ochrony Praworządności w Polsce". Zeszłoroczne październikowe wybory były jednocześnie wyrazem odpolitycznienia (przy frekwencji wynoszącej 51%) i radykalizacji prawicowych nurtów. Według statystyk polskiego Centrum Badania Opinii Społecznej w okresie od maja 2015 do lutego 2016 liczba Polaków, którzy nie chcą przyjmować uchodźców, wzrosła z 14 do 57%, a już tylko 4% popiera ich pobyt w Polsce na dłuższy czas, 2% obywateli natomiast jest jeszcze gotowych przyjmować uchodźców z innych krajów Unii. Te zmiany i debaty publiczne miały miejsce oczywiście na tle czysto wirtualnej obecności uchodźców, ponieważ ani liczba składanych wniosków o azyl ani liczba pozytywnie rozpatrzonych tychże nie są na tyle wysokie, by warto o nich mówić.

Jednocześnie wraz z początkiem "reformy medialnej" gabinetu premier Szydło uformowała się spontaniczna, silna, pozaparlamentarna opozycja, która w maju zdołała zmobilizować w Warszawie 240 000 ludzi do wyjścia na ulicę i wzięcia udziału w proeuropejskiej demonstracji. Polskie społeczeństwo - jak to ma miejsce obecnie w wielu innych europejskich krajach - jest bardzo głęboko podzielone co do głównych światopoglądowych kierunków kultury politycznej i społecznej - co oczywiście ma wpływ także na polski teatr.

W 2013 jeden z polskich teatrów, Narodowy Stary Teatr w Krakowie pod dyrekcją Jana Klaty, po raz pierwszy odwołał przedstawienie w reakcji na silną presję ze strony prawicy (przy czym można się natknąć na rozmaite uzasadnienia tej decyzji) - i była to, już wtedy planowana przez chorwackiego reżysera Olivera Frljica, realizacja owej "Nie-boskiej komedii", którą wystawił później duet Demirski/Strzępka. W czerwcu następnego roku dyrekcja festiwalu teatralnego Malta w Poznaniu odwołała pokazy argentyńsko-hiszpańskiego reżysera Rodrigo Garcii "Golgota Picnic", co stało się wydarzeniem o wielkiej wadze dla historii teatru i przerodziło się w zorganizowaną akcję "Wystawmy Golgota Picnic" z działaniami pokazującymi solidarność w całym kraju.

Prawicowo-konserwatywna partia PiS nie posiada wprawdzie kontroli nad kulturą we wszystkich gminach i województwach, kieruje natomiast Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nie zaskakuje zatem fakt, że festiwal Malta, posiadający bogatą sieć międzynarodowych kontaktów, a od 2010 roku corocznie zatrudniający kolejnych artystów z zagranicy jako kuratorów "Idiomu", w tym roku odnotował znaczne cięcia w budżecie. Z 4,5 mln publicznych dotacji od miasta, województwa i ministerstwa (5,4 mln PLN budżetu łącznie) w 2015, zabrakło w tym roku 1 miliona PLN, przede wszystkim dlatego że Ministerstwo obniżyło dotację dla festiwalu z 1 miliona do kwoty 300,000 PLN na rok 2016 i dwa następne lata. Nie wygląda jednak na to, żeby dyrekcja festiwalu nadmiernie się tym przejęła. W 2017 kuratorem idiomu maltańskiego będzie Oliver Frljic, w 2018 Jan Lauwers.

Festiwal Malta w przestrzeni publicznej

Na tegoroczną edycję festiwalu Malta, poświęconą "Paradoksowi widza" - czyli efektowi spojrzenia jednocześnie budującego relację i stwarzającego dystans - kuratorka Lotte van den Berg oraz Julian Hetzel i Dries Verhoeven zaprosili do Polski wielu artystów ze swojego własnego zarówno geograficznego jak i estetycznego obszaru. Wspólnym mianownikiem ich języków teatralnych jest to, że najczęściej obchodzą się bez słów, ale za to wymuszają mniej lub bardziej radykalną (artystyczną) komunikację w przestrzeni publicznej. Obok nieco starszego przedstawienia "Brachland" van den Berg sprowadziła swój rozpoczęty w 2013, w tym wypadku akurat zdecydowanie "oparty na dialogu" projekt "Building Conversation", posiadający utopijny potencjał nie tylko dla polskiego dyskursu. W celu poszerzenia kultury rozmowy i wynalezienia nowych form mówienia van den Berg przeprowadziła badania historyczne i międzykulturowe i przykładowo sięgnęła po stare techniki rozmowy Jezuitów czy też agonistyczną koncepcję teoretyczki Chantal Mouffe. Najnowsza technika - "Parliament of Things" - to próba realizacji tezy socjologa Bruno Latoura, zgodnie z którą ludzka perspektywa powinna w szerszym stopniu uwzględniać obecność obiektów. Po wprowadzeniu tej teorii w czyn powstaje naprawdę teatralna sytuacja, w której wydaje się, że nie wszystkim aktywnym uczestnikom udało się zrozumieć, dlaczego mieliby dyskutować o przemocy zbrojnej (na przykład) z perspektywy łabędzia, kamienia albo zegara, a przy tym trzymać dany przedmiot w dłoni.

Koncepcja projektu "Obstacles - Sculpting Fear", którego autorem jest urodzony w Schwarzwaldzie i żyjący w Utrechcie artysta Julian Hetzel, a przynajmniej jej część plenerowa wydaje się być zrozumiała bardzo szybko. Kiedy pojedynczy ludzie kładą się nagle w przestrzeni publicznej na ulicach, placach i chodnikach, pozostali są zirytowani. Za sprawą przeszkody (obstacle) codzienność traci płynność. Jako że podczas tych publicznych interwencji nie trzymano się godzin proponowanych w festiwalowym programie (co koncepcyjnie jest nawet zrozumiałe), recenzentka nie miała niestety szczęścia i na temat samego wydarzenia może jedynie spekulować. W części odbywającej się w zamkniętej przestrzeni zamkowej Hetzel w poetyckich, jednak również nieco chaotycznych ciągach obrazów-instalacji inscenizuje paradoksalność nadawania formy temu, co niepojęte, mianowicie strachowi. Za sprawą bardzo przypadkowych incydentów biurowa codzienność trójki ludzi zderza się z otaczającą ich, przemożną technologią, następnie wichura z wentylatora zmiata styropianową podłogę, aż wreszcie w finale cała trójka (a także publiczność) pełna nadziei wyczekuje apokalipsy, która być może kryje się za czerwonymi oparami mgły. Strach przed potencjalnymi katastrofami w każdym razie przywołuje piękne obrazy.

W centrum społeczeństwa

Instalacje Driesa Verhoevena w przestrzeni publicznej są, jak wiadomo, gwarantem komunikacji. One także działają raczej jak przeszkody, katalizatory, w których odbija się obraz społeczeństwa. Potencjał prowokacji w jego pracach polega przede wszystkim na wywoływaniu intuicyjnych, fizycznych reakcji u zwykle przypadkowej publiczności, a czasami także po prostu niezrozumienie, jak można dość często zaobserwować na ulicy Półwiejskiej, gdzie przez osiem dni pokazywano jego wystawę ludzi "Ceci n´est pas...", codziennie zmieniającą "motyw". Tytuł odnosi się do serii prac malarza surrealisty René Magritte'a.

W szklanych witrynach wielkości człowieka Verhoeven wystawia ludzi, którzy dla społeczeństwa, dla "nas", w dalszym ciągu nie mieszczą się w normie: bardzo niskiej postury kobieta w sztucznym futrze ("Ceci n´est pas notre desir"), pozornie neutralna płciowo osoba na huśtawce ("Ceci n´est pas notre nature") czy też muzułmanin podczas modlitwy ("Ceci n´est pas notre peur"). Nie ma pewności co do tego, czy verhoevenowska prowokacyjna "obiektywizacja" społecznie "innego" nie powoduje przede wszystkim jego dalszej stygmatyzacji. Widz może się o tym zresztą przekonać na własne oczy, kiedy chamscy kibice w dniu meczu Polska-Szwajcaria w ramach Euro reagują rasistowską agresją na witrynę "Peur" ze stoickim performerem Hassn Oum´hamed, co niestety było łatwe do przewidzenia.

Punktem kulminacyjnym tej edycji Malty był plenerowy spektakl multimedialny "Ksenofonia - Symphony for the Other", transmitowany na żywo także w Internecie i telewizji. To politycznie nieszkodliwa hybryda z okazji sześćdziesiątej rocznicy Poznańskiego Czerwca z oryginalnym materiałem filmowym z roku 1956, abstrakcyjnym minimalistycznym pianinem i teatrem tańca naznaczonym socjalnym kiczem. Można go postrzegać - tym bardziej że odbywał się pod patronatem prezydenta Andrzeja Dudy - jako ukłon w stronę narodowo-konserwatywnej publiczności, która w 58. rocznicę Poznańskiego Czerwca doprowadziła do odwołania spektaklu "Golgota Picnic". Albo też jako propozycję rozmowy w czasach pozbawionych dialogu i poważną próbę nie oddawania historii i pamięci wyłącznie w ręce prawicowych konserwatystów i nacjonalistycznych ugrupowań.

Pytanie, czy dla "innego" naprawdę znajdzie się miejsce, w samym centrum społeczeństwa, a nie tylko w gablotach czy pudełkach scenicznych, okazuje się ostatecznie bardzo realistyczne także w środowisku teatralnym. Od początku lipca Teatr Żydowski w Warszawie działa praktycznie na ulicy. Niebawem przy placu Grzybowskim stanie biurowiec. Przyszłość pokaże, gdzie teatr znajdzie nową siedzibę. Czas oczekiwania "Aktorzy żydowscy" koniecznie powinni wykorzystać na pokazy gościnne w Niemczech.

Tekst został opublikowany w "Theater heute" nr 8/9 sierpień/wrzesień 2016. Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk tłumaczenia na portalu e-teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji