Artykuły

Ucieczki Brechta

- Bardzo wierzę w teatr, mimo że jego struktury i metody zarządzania wymagają reform, a urzędnicy mają zbyt daleko idący wpływ na życie teatrów i potrafią z tego wpływu korzystać. Uważam jednak, że teatr jest nam wszystkim niezbędny - mówi Mirosław Zbrojewicz w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim w Przeglądzie.

"Siły miałem niewiele. Cel/Był bardzo daleko/Ale wyraźnie widoczny, jakkolwiek/dla mnie/Nie do osiągnięcia./Tak minął mój czas,/Który dany mi był na ziemi." Bertolt Brecht, "Do potomnych" Od lat prowadzi pan podwójne życie... - Podwójne? No tak, w filmie pojawia się pan jako człowiek silny, groźny, często gangster albo facet o niejasnej przeszłości. A w teatrze przeciwnie, jako ktoś wyrafinowany, subtelnie wycieniowany, nietypowy. I tak było od początku. Od debiutu w Becketcie. - Rzeczywiście, zaczynałem od jednoaktówek Becketta, jeszcze w szkole teatralnej, potem był niezły trening w Teatrze Szwedzka 2/4, który odegrał rolę forpoczty TR Warszawa, i tak już poszło.

W teatrze mogłem pokazać więcej możliwości niż w filmie, a zresztą zawsze lgnąłem do teatru.

Ale to jeszcze nie powód, żeby grać Brechta. W monodramie "Song o Brechcie" wciela się pan w postać sławnego dramaturga, reżysera i pisarza. Nie przypomina pan wyglądem Brechta.

- Też tak mi się wydawało. Toteż kiedy zaproponowano mi tę rolę, wahałem się. Wtedy autorka i reżyserka Duśka Markowska-Resich przekonała mnie, że będę pasował. Powiedziała, że jeżeli włożę okulary, to już będę bardzo przypominał Brechta. Weźmy ten żart za dobrą monetę.

A tak naprawdę?

- Tak naprawdę nie zamierzam przedstawiać Bertolta Brechta w skali jeden do jednego. Zewnętrzne podobieństwo nie jest więc istotne. Chodzi raczej o to, żeby opowiedzieć na scenie los niezwykłego człowieka, który pod wpływem nacisku okoliczności wiele razy się zmienia. Opowiedzieć o człowieku w trybach historii, który nie chce się poddać. Ostatecznie przekonał mnie tekst, dobrze napisany, układający się aktorsko. Są takie teksty, które od razu nadają się do mówienia, i takie, z którymi nie sposób coś zrobić. Dość szybko wszedłem w rytm opowieści. To nie jest jakaś awangardowa struktura, tekst został zbudowany tradycyjnie. Zaczyna się od śmierci Brechta, która na wewnętrznych taśmach jego pamięci otwiera strumień wspomnień. I kończy się też śmiercią. Jak w solidnej opowieści o budowie ramowej.

Bohater opowiada więc o swoim życiu z drugiego brzegu?

- Coś w tym jest. Tak czy owak nie ma potrzeby przywiązywania wagi do cech zewnętrznych Brechta. Znajdujemy w jego losie tyle zdarzeń i wątków, które tak wyraźnie rymują się ze współczesnością, że możemy odnieść wrażenie, jakby historia zatoczyła kolejne koło. Dużo mówię w tym monodramie o wojnie, o emigracji. Nic dziwnego, to najdramatyczniejsze fragmenty życiorysu Brechta. Doświadczył losu artysty w wolnym kraju, zmagającego się z problemami codzienności, niemającego czasem co do garnka włożyć, ale harującego jak natchniony i tworzącego swoją wizję teatru. I udało mu się wiele osiągnąć, bo poznał nawet smak sukcesu po wystawieniu "Opery za trzy grosze", choć bardzo szybko okazało się, że nastał dla niego czas ucieczki. Uciekł z hitlerowskich Niemiec w ostatniej chwili, wielu jego kolegów nie zdążyło spakować walizek i padło ofiarą prześladowań. Włóczył się po Europie, trafił do ZSRR, ale stamtąd też uciekł, kiedy się zorientował, że nie ma tam komunistycznej sielanki. Potem trafił do Ameryki.

Tam też nie pasował.

- Jeszcze jak nie pasował. Do niczego i do nikogo.

Ani w czasie wojny, ani tym bardziej po wojnie, kiedy stanął przed komisją Kongresu USA do spraw działalności antyamerykańskiej.

- Toteż kiedy nadarzyła się okazja powrotu, przyjął zaproszenie z Berlina Wschodniego. Wkrótce potem była tam NRD, a Brecht utworzył teatr Berliner Ensemble i stanął na jego czele.

Tylko tam go chcieli.

- Tylko tam pozwolili mu - nie bez ograniczeń - robić teatr. Sporo o nim czytałem i narzuca mi się spostrzeżenie, że Brecht należał do ludzi, o których dzisiaj mówimy "pożyteczni idioci". Zdeklarowany komunista, wierny lewicowym przekonaniom, dożył chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że przegrał na całej linii.

Dużo ryzykował.

- To był typ buntownika stawiającego wszystko na jedną kartę. Skoro już dokonał słusznego, jak sądził, wyboru, tego się trzymał. Mimo że widział rozmaite wypaczenia z bliska, w końcu zwiedził ZSRR aż do Władywostoku, pozostał ideowo zaangażowanym przeciwnikiem kapitalizmu. W środowisku teatralnym uchodził za guru lewicy, zwłaszcza wśród kobiet. Musiał mieć jakiś czar, skoro zawsze był otoczony przez kobiety.

Może był nie tylko buntownikiem, ale i śledziennikiem? Christopher Hampton w "Opowieściach Hollywoodu" maluje go jako mizantropa. Tak go też zagrał w spektaklu telewizyjnym Henryk Bista - jako złośliwego nerwusa.

- Tak głęboko w analizie psychologicznej się nie posuwam. Złośliwość jest oznaką inteligencji. Wygląda na to, że Brecht był ujmujący, dowcipny, kobiety mu ulegały - nie tylko trzy kolejne żony. Myślę, że ostatnia żona, Helene Weigel, wybitna aktorka, musiała niejedno z tego powodu przeżyć. Też przeszła zawodową drogę krzyżową, w Ameryce nie mogła się dostać ani do teatru, ani do filmu, dopiero w Niemczech Wschodnich wzięła odwet za przerwaną karierę.

Opowiada pan o Brechcie trochę po sezonie. W Polsce, bo nie na świecie, Brecht stał się niemodny, a bywa nawet lekceważony i rzadko w ostatnich latach grany.

- Pewnie tak się stało z powodu kompromitacji komunistycznej lewicy. Poza tym jego idee chyba nieco zwietrzały. Na przykład efekt obcości. Nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić.

Nic nie trzeba robić. Przecież pan się nim posługuje jak wielu aktorów. Dzisiaj to kanon, często niekojarzony z Brechtem. Coraz rzadziej grywa się metodą realistycznego wcielania w postać.

- Rzeczywiście, mieliśmy z tym do czynienia także w Teatrze Studio, kiedy przyjechał Iwan Wyrypajew, aby reżyserować "Ożenek". Mówił nam, upraszczając, że jego metoda polega na tym, że nie identyfikujemy się z wyrazami, ale przekazujemy tekst, że nie ukrywamy aktora, ale go eksponujemy. I dopiero za aktorem stoi postać. Idealnie metodę Wyrypajewa w naszym spektaklu zastosował Marcin Bosak w roli swatanego Podkolesina.

W "Ożenku" zagrał pan jednego z fatygantów ubiegających się o rękę panny młodej, niejakiego pana Jajecznicę. Na premierze pański Jajecznica pojawił się na wózku z unieruchomioną nogą. Naprawdę złamał pan nogę?

- Skręciłem. Miałem wypadek motocyklowy, i to tak fatalny, że tydzień przed premierą wypadłem z prób. Reżyser jednak znalazł rozwiązanie. Postanowił, że zagram na wózku. Zaangażował jako "wózkarza" kolegę, który przypadkowo był obecny na próbie i robił zdjęcia. Ten zabieg okazał się bardzo zabawny, publiczność to kupiła i tak już zostało, nawet kiedy wydobrzałem i nie potrzebowałem wózka.

To w pańskim stylu. Lubi pan nietypowe wyzwania, jak choćby w spektaklu "Życie jest piękne", który graliście we foyer Studia.

- Istotnie było to nietypowe przedstawienie, prawdopodobnie w jakiejś mierze oparte na Brechtowskim pomyśle. Wszyscy czytaliśmy swoje role z egzemplarzy, których podczas przedstawienia nie wypuszczaliśmy z rąk nawet na chwilę, mimo że tekst znaliśmy na pamięć. To miała być demonstracja konstruowania świata in statu nascendi, z chwili na chwilę, w obecności widzów. Miało to coś ze smaku igrzysk olimpijskich, nigdy z góry nie było wiadomo, jak tego wieczoru ułożą się zawody z publicznością.

A "Song o Brechcie"? To pański debiut w monodramie.

- Nie bardzo wierzę w monodramy, czegoś mi w nich zawsze brakowało, nawet w wykonaniu mistrzów.

Tak mówią zawsze ci, którym monodramy wychodzą, poza tym będą też songi Brechta-Weilla, a więc będzie to monodram ze wspomaganiem. Nic w tym złego. Wojciech Siemion prawie połowę ze swoich 50 monodramów wykonywał ze wspomaganiem.

- Ho, ho, Wojciech Siemion, mówi pan o szczytach, trudno z nim się mierzyć. Ale rzeczywiście będzie wspomaganie, songi zaśpiewa Katarzyna Zawiślak-Dolny.

Odpukujemy przed premierą (premiera odbyła się 25 sierpnia - przyp. red.)?

- Trzeba odpukać. W teatrze jest mnóstwo przesądów. Wiadomo, że kiedy upadnie egzemplarz, trzeba dwa razy przydeptać, nie wpuszczać pawia do teatru, bo zdarzy się katastrofa itp. Ale jakaś magia teatralna nagle się pojawia. Na przykład z Brechtem. Jestem od niego starszy o rok, kiedy umierał, miał 58 lat, ja mam 59. Ale gdy po raz pierwszy rozmawialiśmy o tym przedstawieniu rok temu, byłem jego rówieśnikiem. Niedawno podczas prób mieliśmy zacięcie, coś nie szło, coś się zablokowało. I nagle poszło jak z płatka. To było 14 sierpnia. W dniu 60. rocznicy śmierci Bertolta Brechta. Może naciągam fakty, ale tak się zdarzyło.

Co pan czuje przed premierą?

- Strach. Przed rolą, przed sceną. Powiedzieć, że odczuwam respekt, byłoby zdecydowanie za mało. To jest fizyczny strach, z którym trzeba sobie poradzić. Jedyną metodą, jaka pozostaje, jest skok na główkę. Trzeba zrobić ten nieobliczalny krok, a dopiero potem zastanawiać się, czy to wyszło na zdrowie.

Premiera odbywa się w Teatrze Kamienica.

- Tak, choć nie wiem, czy tam będziemy potem grać. Zobaczymy. Kamienica ma trochę inną publiczność od tej, której możemy się spodziewać na premierze. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie doceniam roli takich teatrów jak Kamienica, stworzona, zbudowana, wyposażona od podstaw przez Emiliana Kamińskiego. Podobnie jak nie mam nic przeciwko Teatrowi 6.piętro. Kiedy wychodzimy po naszym przedstawieniu w Studiu, z łatwością zauważamy publiczność 6.piętra - na parkingu stoją najbardziej wypasione samochody, do których suną eleganckie panie i eleganccy panowie, biznesmeni na wieczornym wypadzie ze swoimi paniami. I bardzo dobrze. Tak też ma być, na całym świecie są takie teatry, chociaż ja jestem z innego teatru.

Takiego, jaki chciał budować Brecht?

- Może coś nas łączy poza wiekiem. Brecht był pasjonatem teatru, tego jestem pewien. Ja też - jak zaczynam mówić o teatrze, bardzo się zapalam i nie mogę zatrzymać. Po prostu bardzo wierzę w teatr, mimo że jego struktury i metody zarządzania wymagają reform, a urzędnicy mają zbyt daleko idący wpływ na życie teatrów i potrafią z tego wpływu korzystać. Uważam jednak, że teatr jest nam wszystkim niezbędny. Mam na myśli teatr, który nie schlebia niskim gustom i nie musi za wszelką cenę się podobać, bo od tego zależy jego egzystencja. Teatr wymaga zmian, ale także wsparcia i ochrony. Sam się dziwę, że w okolicznościach tak niesprzyjających powstają jeszcze - i to nie tak rzadko - wybitne przedstawienia. Jak to możliwe?

Już pan odpowiedział na to pytanie. Wciąż na szczęście nie brakuje pasjonatów, artystów, którzy mają dość energii, aby osiągnąć swój cel.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji