Artykuły

Dwa wybuchy, czyli "Smoleńsk" w Teatrze Wielkim

Artysta ma prawo do własnej interpretacji, a nawet fantazji na temat wydarzeń historycznych. Kiedy jednak fantazje stają się narzędziem polityki, kiedy zmyślenie podaje się jako niepodważalną prawdę, kończy się sztuka, a zaczyna propaganda kłamstwa - pisze Roman Pawłowski po premierze filmu 'Smoleńsk".

Pokazany wczoraj po raz pierwszy w Teatrze Wielkim film Antoniego Krauzego nie będzie zaskoczeniem ani dla wyznawców teorii zamachu, ani dla tych, którzy uznają ustalenia rządowej komisji ds. katastrofy pod Smoleńskiem. Tych pierwszych utwierdzi w ich wierze, że prezydenta zabili Rosjanie, tych drugich do niej nie przekona. "Smoleńsk" zawiera pełen katalog teorii spiskowych składających się na tzw. religię smoleńską. Są tajemnicze nagrania radiowe rosyjskich pilotów meldujących zrzut ładunku nad lotniskiem w Smoleńsku (w domyśle - sztucznej mgły), rozbieżności w danych na temat wysokości, do jakiej samolot miał się zniżyć, oraz błędy przy ustalaniu tożsamości ofiar.

W przeciwieństwie do głównej bohaterki filmu, dziennikarki Niny (Beata Fido), która poszukuje prawdy, scenarzyści znają ją od początku i tego nie ukrywają. Nie ma tu żadnych niedomówień, już od pierwszej sceny na lotnisku w Smoleńsku wiadomo, kto zabił prezydenta. Piloci wojskowego jaka, czekając na tutkę z prezydentem, słyszą najpierw nadlatujący samolot, następnie dwa wybuchy, a potem ciszę. Wychodzący z baraku rosyjski kontroler na pytanie "Gdzie nasza tutka?" odpowiada: "A, poleciała". W kolejnej scenie przenosimy się na warzywniak w Warszawie, gdzie jeden ze sprzedawców krzyczy: "Ludzie, ruskie załatwili Kaczora!". Zanim w finale zobaczymy, jak dwa wybuchy rozrywają najpierw skrzydło, a potem kadłub prezydenckiego tupolewa, nie mamy wątpliwości, co się stało w smoleńskiej mgle.

Ponieważ konkluzja filmu jest od początku oczywista, próby budowania napięcia i tajemnicy wokół dziennikarskiego dochodzenia są daremne. Nawet muzyka Michała Lorenca tu nie pomaga.

Scenarzyści filmu - Marcin Wolski, Maciej Pawlicki, Tomasz Łysiak i Antoni Krauze - stawiają tezę o tym, że prezydent Lech Kaczyński (Lech Łotocki) zginął, ponieważ wspierał Gruzję podczas jej wojny z Rosją i był dla Rosjan niewygodny. Przez film przewija się diaboliczna postać Dyplomaty (Jerzy Zelnik), który pojawia się wszędzie tam, gdzie zacierana jest prawda - jest w lesie pod Smoleńskiem, gdzie każe rosyjskim żołnierzom rewidować kamerzystę kręcącego ujęcia wraku, i w domu generała GROM-u, ważnego świadka podważającego wersję o katastrofie, chwilę po jego samobójstwie. Tezie o rosyjskiej odpowiedzialności służy scena przesłuchania wdowy, podczas którego rosyjski prokurator wyciąga z portfela ofiary katastrofy zdjęcia kolejno: księdza Popiełuszki, przedwojennego oficera (w domyśle - zamordowanego w Katyniu) oraz samej wdowy. Pytana o to, kto jest na zdjęciach, kobieta odpowiada: "To jest ksiądz i oficer - zabici. A to jest kobieta, jeszcze żywa".

"Smoleńsk" dzieli Polskę na pół, tak jak czyni to obecna władza. Z jednej strony są ofiary katastrofy i ich rodziny dopominające się prawdy, a także ci nieliczni, którzy nie wierzą w oficjalną wersję i szukają na własną rękę dowodów, z drugiej - ludzie władzy i dziennikarze mainstreamowych mediów, którzy świadomie manipulują i kłamią na temat Smoleńska. Ich reprezentantem jest redaktor fikcyjnej TVM-Sat (Redbad Klynstra), przełożony dziennikarki Niny, który ze złowieszczym uśmieszkiem podsuwa jej fałszywe tropy, wtrącając często słowo "ku..a". Jednak Nina w końcu przejrzy na oczy i uwierzy w zamach - w finale widzimy ją, jak na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim podczas kolejnej miesięcznicy ma widzenie - widzi oficerów z Katynia, którzy w katyńskim lesie nad rozkopanymi mogiłami witają się z ofiarami katastrofy i salutują prezydentowi oraz wojskowym.

W innych okolicznościach politycznych ten film można by odczytać jako fantazję na temat polskiej szalonej mitologii romantycznej, która uruchamia się w momentach, kiedy rzeczywistość przekracza nasze wyobrażenia. Można by w nim widzieć dokument żałoby, podczas której wypiera się proste wytłumaczenia i poszukuje najbardziej nieprawdopodobnych teorii. Ale dzisiaj, gdy wiara w zamach i kult ofiar smoleńskich zamienia się w państwową religię, kiedy nazwiska "poległych" pod Smoleńskiem odczytywane są razem z nazwiskami powstańców warszawskich i żołnierzy, którzy oddali życie, walcząc w II wojnie światowej, film Antoniego Krauzego zestawiający na równi Katyń i Smoleńsk staje się elementem propagandy i fundamentem nowej polityki historycznej PiS. Poniedziałkowa premiera w Teatrze Wielkim zgromadziła przedstawicieli władzy, z prezydentem Andrzejem Dudą, premier Beatą Szydło i prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Można się spodziewać, że film "Smoleńsk" stanie się biblią tej nowej religii.

Artysta ma prawo do własnej interpretacji, a nawet fantazji na temat wydarzeń historycznych. Kiedy jednak fantazje stają się narzędziem polityki, kiedy zmyślenie podaje się jako niepodważalną prawdę, kończy się sztuka, a zaczyna propaganda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji