Artykuły

dobrze o Villonie

Zaledwie przed tygodniem pisałem o stylizacjach, jakim lubi poddawać się polski teatr, a dziś jest już okazja, aby dorzucić cokolwiek do tego tematu. Dorzucić mianowicie także naszych autorów, którzy częściej niż poezję uprawiają poetyzowanie, częściej niż własny styl proponują teatrowi stylizację.

Mogliśmy to zjawisko oglądać do woli, do zupełnego otępienia, w pierwszych latach pięćdziesiątych, kiedy nieoczekiwaną karierę zrobił wśród pisarzy dramat historyczny i biograficzny. Tematem bywali wówczas Kochanowski, Rey, czy Mickiewicz - cóż więc autor współczesny mógł dodać do ich życiorysu lub do ich poezji? Pozostawało skrzętne stylizowanie atmosfery, sytuacji - trochę pod rzeczywistą poezję, trochę pod rodzajowe, oleodrukowe wyobrażenia o czasach odległych, które wielkich i pięknych wydawały Polaków. Gdyby zebrać dzisiaj te wszystkie dramaty o przeszłości Polski i polskiej literatury, Wydawnictwo Literackie musiałoby je wydać pod skromnym, choć wiele mówiącym tytułem: Apologia.

Jeśli dobrze pamiętam, jeden utwór napisany wówczas, wydany osobno, ale nigdy nie wystawiony w teatrze, z tego samego zakresu i w tych samych ramach stylizacji podjął temat trudniejszy. Po pierwsze dlatego, że o jego bohaterze-poecie nic prawie nie wiemy poza tym, co sam zechciał powiedzieć w jedynej ocalałej księdze swoich wierszy zatytułowanej ironicznie i proroczo "Wielki testament". Po drugie zaś temat był trudniejszy, ponieważ nie stał się, bo nie mógł się stać, tylko oleodrukową apologia włóczęgi i rozpustnika, pijaka i złodzieja, wielkiego francuskiego poety z XV wieku, Franciszka Villona.

"Apelację Villona" napisał Kazimierz Barnaś i sztuka dopiero dziś znalazła się na deskach scenicznych. Ale jakże inaczej zabrzmiała właśnie dziś, niż mogła była przed kilku laty. Jej stylizacje, na które zobojętnieliśmy wówczas, dziś stały się drażniące, zbyt puste. Dramat poety "czarnego" w jeszcze "czarniejszym" świecie spospolitowała w międzyczasie tzw. czarna literatura.

Stylizacja - to archaizowany język, próba obrazowego oddania atmosfery, w jakiej żył - według mniemania autora - poeta, a więc wyobrażenie knajpy, tinglu, domu - potrzebnych nie tylko po to, aby rozwinąć akcję, dramat, ale by je uwierzytelnić, podkolorować, by jak na rodzajowej makacie wyglądały naprawdę "jak żywe".

Dramat - to konflikt wyobraźni i temperamentu poety - ze środowiskiem drobnych pobożnych wyrobników, w jakim wyrósł, ze światem, bogatych niezależnych panów, ich żon prawowitych i powolnych kurtyzan, do którego nie dotarł, bo dotrzeć nie chciał i nie mógł. Ale którego także - jak i swego rodzinnego środowiska - nie przekonał, nie podbił, nie zdobył. Został człowiekiem wolnym, a więc w oczach jednych i drugich - obwiesiem. Nie chciał sprzedać swej wolności za cenę spokoju albo zaszczytów. Ale nie byłby jej przecież skąpił dla innych, gdyby chcieli podzielić się z nim tą wolnością uczciwie.

Ten dramat można było wypowiedzieć wprost, językiem niemal współczesnym, całe napięcie pokładając w sytuacji, a nie w jej ramach i tle podkolorowanym. Barnaś wybrał stylizację. Być może tylko dlatego, że wówczas kiedy pisał należało dbać przede wszystkim o oddanie prawidłowego kolorytu epoki, a rzeczywiste, istotne konflikty - a ten konflikt między poetą a społeczeństwem jest istotny, stary jak świat - okładać znieczulającym kompresem historycznej dawności, prawdy tak odległej od nas jak ów piętnastowieczny poeta francuski, jak jego język brutalny, niepohamowany, ale przecież bezlitosny i celny.

Czy teatr musi być wierny autorowi? Okazuje się, że wtedy właśnie odnosi sukcesy. Trzeba do nich zaliczyć przedstawienie wówczas sztuki Barnasia w Teatrze Kameralnym wyreżyserowane przez Lidię Zamków, w scenografii Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego, z muzyką Lucjana Kaszyckiego. Skoro stylizował autor - nikt z współtwórców tego się nie wyrzekł. Co więcej, i reżyserka, i scenografowie spotęgowali jeszcze sugestie autora, uważając trafnie, że jeśli skakać, to już na głęboką i rwącą wodę.

Jeśli więc autor archaizował styl na villonowską modę - to dlaczego nie dodać jeszcze sztuce autentycznych tekstów poety? I tak znalazła się tam "Ballada wisielców" i piękna litania, i nie raz jeden przedstawienie zwalniało swe tempo przechodząc w łagodny rytm recytowanej poezji. Zresztą po to głównie, by za chwilę z tym większym temperamentem potoczyć się za błyskotliwymi pomysłami reżysera. Jeśli bowiem autor starał się swojej sztuce narzucić pewien koloryt obyczajowy - to dlaczego nie wzmocnić go wszystkimi akcentami, jakie dostępne są reżyserowi czy scenografom? A więc minstrele pod oknami pięknej kurtyzany, opętańcy i pomyleńcy odgrywani z całą smakowitością i różnorodnością swych szałów, procesja żebraków i połamańców. A więc piękne konstrukcje sceniczne, dwupłaszczyznowe rozwiązania sytuacji, pełne ekspresji, sugestywne oświetlenie, znakomicie odegrana, pantomimiczna niemal, pełna napięcia i wyrazu scena pojedynku, która z dość banalnej w końcu śmierci zrobiła sprawę naprawdę poetyczną.

Także w prowadzeniu aktorów Zamków była konsekwentna. Skoro tło ma być soczyste, barwne, rodzajowe - podkreślajmy to, wydobądźmy z tekstu co tylko możliwe. Każda z postaci zagrana została w jednej charakterystycznej tonacji, a taki zabieg ostry, chwilami groteskowy, nadawał przedstawieniu rozpęd, jak sam widok bata podrywa do galopu rasowego konia. Była więc histeryczna asceza, świetnie do końca wytrzymana, Krystyny Ostaszewskiej w roli matki, i urocza ani o włos nie przerysowana tępa inteligencja właściciela ostatniej gospody, w jakiej przyszło pić Villonowi, w wykonaniu Jana Adamskiego. Uczony włóczęga, przyjaciel Villona (Jerzy Nowak) i chytry opiekun jego przyjaciółki (Marian Słojkowski). Sentymentalna, naiwna, z dużym urokiem zagrana Marta Romy Próchnickiej i Halina Kwiatkowska - zimna, wyrachowana Katarzyna. Jeszcze Julian Jabczyński z temperamentem spełniający rolę byczka z policji i Ewa Wawrzoniówna, która, jak się zdaje, zdobyła odtąd dla ciebie wszystkie role przebiegłych i bezczelnych subretek.

Wreszcie bohater - Leszek Herdegen. Siedzące obok mnie młode dziewczę za każdym razem gdy tylko pokazał się na scenie, szeptało coś pobożnie a w zachwycie. Już to on, chociaż najczęściej autentyczne wiersze recytował, najmniej mógł się stylizować na rodzajowy obrazek. Jednak poprzez niego dramat poety musiał przemówić - i dlatego właśnie jego rola była najtrudniejsza. Herdegen grał osobistym urokiem, temperamentem, zręcznością. Mógł, jak myślę, niezależnie od tekstu dodać swemu poecie trochę nerwowości, wysubtelnić postać pod jej autentycznym rubasznym czerepem. Postawił jednak na to, że raczej oczaruje sobą niż wewnętrzną różnorodnością Villona. Może miał rację, może przejrzał tajemnicę sukcesu?

Od dawna już nie zdarzyło mi się w Krakowie oglądać przedstawienia z taką przyjemnością. Z przyjemnością, to właściwe słowo. Bo wszystko było tu i kulturalne, i dowcipne (z wyjątkiem żywej gęsi ciąganej po scenie na sznurku), i pomysłowe. A przyjemność tym większa, że właśnie w ten sposób pokazano w Teatrze Kameralnym sztukę polskiego autora, która od wielu lat czekała na realizację, otrzymywała sporo pochwał i zawsze w ostatniej chwili i - jak niejeden utwór współczesny - spotykała się z lękliwą rezerwą reżyserów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji