Artykuły

Czyje są teatry? Korporacji aktorów?

Każdego dnia napływają nowe komunikaty z tego frontu. Kultura stała się polem bitwy, a świat artystów, w każdym razie ich większości, jest zapleczem opozycji - pisze Piotr Zaremba w tygodniku wSIECI.

Kiedy minister kultury Piotr Gliński mianuje Dariusza Jaworskiego nowym dyrektorem Instytutu Książki, głos zabiera reżyser Agnieszka Holland, sugerując, że nowy szef- były wicenaczelny "Tygodnika Powszechnego", wiceprezydent Poznania i wydawca - to "pan nikt". Są i historie, które nie angażują urzędników państwa, ale i tak w oczach przeciwników są dowodem na "zbrodnie", choćby atakowali sami. Choćby próba usunięcia z jury wrocławskiej nagrody literackiej Angelus Krzysztofa Masłonia, krytyka o konserwatywnych poglądach. Czy nieprzytomny atak reżysera Przemysława Wojcieszka, kiedy Michał Oleszczyk, dyrektor festiwalu filmowego w Gdyni, organizuje pokaz filmu "Smoleńsk".

Każda metoda dopuszczalna

Rząd w dziedzinie kultury wybrał strategię mieszaną. Są próby pewnej inżynierii, choćby za pomocą dotacji, których strumień został częściowo przekierowany do autorów konserwatywnych. I są przykłady modelowej neutralności. Nowy szef Instytutu Książki Dariusz Jaworski czy nowy szef Instytutu Adama Mickiewicza, zawodowy dyplomata Krzysztof Olendzki nie są z pewnością funkcjonariuszami PiS. Ale są "nieznani", zwłaszcza dotychczasowym profitentom grantów i zagranicznych delegacji. Front przeciwników ima się wszelkich metod. Gdy Jaworski wymienia literaturę religijną jako jedną z wielu wartych wsparcia, przypisuje mu się zamiar jej faworyzowania. Kamieniem obrazy stają się nieliczne wypowiedzi polityków na temat kultury. Kiedy Piotr Gliński dziwi się pominięciu filmu "Historia Roja" przy dopuszczaniu na festiwal gdyński, dowiaduje się zaraz, że jest obercenzorem. Daje na ten festiwal pieniądze, ale jako jedyny w Polsce nie ma prawa mieć zdania.

Polem zupełnie wyjątkowym stał się teatr. W istocie błahy personalny spór o obsadę dyrekcji Teatru Polskiego we Wrocławiu staje się natychmiast symbolem opresji, jakiej chce poddać cały świat kultury nowa ekipa.

Nowy dyrektor Cezary Morawski, wyłoniony w konkursie zgodnie przez urzędników ministerstwa i zdominowanego przez PO, SLD, PSL, a dziś i... Nowoczesną, samorządu wojewódzkiego, jest przedmiotem bojkotu. Jego główną winą było to, że ośmielił się zastąpić urzędującego przez 10 lat Krzysztofa Mieszkowskiego, dziś posła Nowoczesnej, który walczy o "odpolitycznienie sztuki".

Można Morawskiemu zarzucać, że jest aktorem i reżyserem nie z pierwszego szeregu albo że napisał swój program na kolanie. Ale jego głównym konkurentem był politolog ocierający się o teatr głównie tym, co pisał. Tyle że ów drugi kandydat to nieudana recepta na to, aby Mieszkowski nadal kierował teatrem z tylnego siedzenia.

W krainie absurdu

Wiele autorytetów artystycznych wsparło już tę kampanię, choć nie potrafią objaśnić, dlaczego sami nie znaleźli kandydata z dorobkiem i autorytetem, który podołałby wyzwaniu. Prywatnie nawet lewicowi artyści obserwujący wrocławską wojenkę z perspektywy Warszawy przyznają, że Mieszkowski doprowadził swój teatr w pobliże finansowego bankructwa. Przecież w roku 2014 z tego powodu obiecywał platformerskiemu sejmikowi i platformerskiej minister kultury, że ustąpi.

On sam mówi o strukturalnym zadłużeniu, ale nie tłumaczy, dlaczego fundował znanemu reżyserowi Krystianowi Lupie, dziś jego czołowemu obrońcy, hotel, a potem drogie mieszkanie. Czy tak zachowuje się ktoś walczący z biedą swojej placówki?

Ci sami ludzie, którzy wiedzą to prywatnie, publicznie bronią, bo to okazja do dokopania niecierpianemu ministrowi i prawicy. I do ideologicznej hucpy pozwalającej wyładować frustrację. Na przykład wtedy, gdy pewien aktor tego teatru deklaruje, że nie zagra w sztuce o Janie Pawle II, wpisanej jako jeden z wielu punktów do programu Morawskiego, bo jest ateistą. Słusznie spytał Bronisław Wildstein, czy zagrałby w "Hamlecie", gdzie pojawia się duch. Albo gdy zespół żąda stworzenia przy teatrze pełnomocnika ds. mniejszości seksualnych, imputując Morawskiemu, że zamierza dybać na prawa gejów i lesbijek.

Paweł Demirski napisał scenariusz do dobrego serialu "Artyści" pokazującego realia życia teatralnego. W filmie obśmiał wszystkich. Ale w telewizyjnej dyskusji, m.in. ze mną, Demirski, też obrońca Mieszkowskiego, widział już tylko straszną gębę urzędników. A przecież w jego satyrze aktorzy i nawet reżyserzy słabo się nadają na gospodarzy swojej placówki.

Mit złych urzędników

Skądinąd urzędnicy zdominowanych przez PO samorządów nie są przedmiotem aż tak intensywnego hejtu. To warszawski samorząd tak źle sobie poradził z konkursem na dyrektora Ateneum, że nie wiadomo, co ma się dziś stać z zasłużoną placówką. Wojna między aktorami Teatru Studio a wspieranym przez prezydent Gronkiewicz-Waltz bardzo komercyjnie nastawionym dyrektorem Bogdanem Osadnikiem trwa od miesięcy. I co? Mają letnie, rytualne wsparcie środowiska. Co innego, kiedy można pogadać sobie, w ślad za Mieszkowskim, o nadciągającym faszyzmie.

Paweł Demirski sformułował w telewizyjnym programie Wildsteina śmiałą tezę: teatry należą do pracowników. Czyli są własnością korporacji, której emanacją są nieusuwalni, niepodlegający konkurencji dyrektorzy. Byłoby tak, gdyby zespoły stworzyły spółdzielnie pracownicze. Tymczasem są na garnuszku władz publicznych. Co więc z prawem podatników do kontroli?

Oczywiście nie da się prowadzić teatru bez zgody zespołu. Teatr nie należy wyłącznie do najświatlejszej nawet władzy. Co jednak z prawem tej władzy do korygowania dyrektorskich błędów, choćby po to, aby grosz publiczny nie był marnowany? Czy da się to sprowadzić do powtarzanego do znudzenia frazesu o zamiarze wystawiania przez urzędników komercyjnych fars?

Poszedłbym dalej i zadał pytanie: czy nie ma sytuacji, w której władze, samorządowe albo ministerialne, nie mają prawa przedstawić swoich oczekiwań w dziedzinie artystycznego programu? Wiem, boimy się tego po doświadczeniach z czasów komunizmu.

Wyobraźmy jednak sobie sytuację w mniejszych miastach, gdzie mamy jedną, dwie, trzy placówki i gdzie sam repertuar, a i sposób jego realizacji, stają się przedmiotem najdzikszego eksperymentu. Eksperymentu w stylu Radosława Rychcika, który w Poznaniu czynił z "Dziadów" sztukę o Ku Klux Klanie, a w Katowicach przeniósł akcję "Wesela" Wyspiańskiego do... Irlandii. Mniejsze ośrodki bywają częściej nawet nieodporne na takie sztuczki niż metropolie.

Czy urzędnicy, gdyby chcieli, mają prawo się w to wtrącać? W imię obrony teatru przed hermetycznością? A choćby i w imię wartości edukacyjnych czy tożsamościowych? Wiem, że z jednej strony samorządy traktują placówki teatralne przede wszystkim jako finansowe obciążenie. Z drugiej zaś samo takie pytanie zostanie zakwalifikowane jako otwarcie drogi do ręcznego sterowania teatrem. Przy czym wielu z tych, którzy tak powiedzą, sami polski teatr głęboko upolitycznili, zideologizowali. Ale im wolno, w imię wolności twórczej.

Grozi nam pat

Widać to i na samej górze. Przeciw temu, co wyprawiał Jan Klata ze Starym Teatrem, jako scena narodowa podległym ministerstwu, zbuntowała się w paru sytuacjach część artystów. Krytykowali go co bardziej rozsądni ludzie Platformy typu Jerzego Federowicza, uznając, że scena narodowa ma swoje obowiązki. Ale już samo domniemanie, że Klata może być odwołany po wyborach, wywołało histerię. Resort, z góry przedstawiany jako opresyjny, nawet tego nie próbował.

Tezę, że nie ma co usuwać dyrektora w trakcie kadencji, bo otworzy się kolejny front, rozumiem. Co więcej, zaraz pojawia się pytanie o następcę i jego pole manewru. Sytuacja Cezarego Morawskiego bojkotowanego przez reżyserów jest nie do pozazdroszczenia. To środowisko nauczyło się bronić swego korporacyjnego prawa - aż do groźby zagłady "bronionej" placówki.

Jeśli sztuka jest w Polsce w rękach samych lewicowców i rzeczników niemądrych eksperymentów, możliwości dokonania jakiejkolwiek korekty przez władzę są niewielkie. Chociaż wiceminister Wanda Zwinogrodzka, szukająca pola między artystami a swoim obozem, zaprzecza takiej diagnozie. Sytuację zaogniają też nie zawsze mądre wypowiedzi polityków prawicy. Joachim Brudziński, sprowadzający krytykę filmu "Smoleńsk" do reakcji "skundlonych elit", oburzył także aktorów nie maszerujących pod sztandarami KOD.

Grozi nam dziś, jutro trwały pat, w którym jakakolwiek debata o stanie równowagi między racjami artystów a poglądami i interesami różnych odłamów społeczeństwa zostanie zablokowana krzykami o kulturalnym "faszyzmie". Na niekorzyść frontu oporu będzie działał jednak czas. Jeśli prawica umości się przy władzy na dłużej, a może przejmie część wojewódzkich samorządów, przed światem artystycznym stanie pytanie, czy totalny bojkot władzy się opłaca.

Wtedy ministerstwu będę doradzał stanowczość w próbie dokonania punktowych korekt, żeby inny typ wrażliwości niż Mieszkowskiego czy Klaty był uwzględniany w większym stopniu niż obecnie. Ale też będę przypominał - samego resortu kultury to nie dotyczy - że rozmowa z artystami językiem Brudzińskiego nie prowadzi do niczego sensownego.

Aktorzy Teatru Polskiego skarżą się, np. "Newsweekowi", że zwykli wrocławianie nie rozumieją ich ani nie wspierają. A może powinni wyciągnąć wnioski. Sztuka karmi się sokami płynącymi od korzeni. Nie wszystko da się zwalić na zmaterializowanie i ogłupienie Polaków.

Na zdjęciu: protest ws. Teatru Polskiego pod Urzędem Marszałkowskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji