Artykuły

Zbieg ciekawych okoliczności

Klata Fest - pierwszy w historii naszego kraju festiwal twórcy, mającego na swoim koncie aż siedem realizacji. To fenomen - do tej pory retrospektywy teatralne urządzono u nas tylko dwóm reżyserom: pierwszy to Krystian Lupa, a drugi to Jerzy Grzegorzewski. Zmasowana akcja marketingowa zwana dziś "lansik" przeprowadzona została bezbłędnie - po grudniowym przeglądzie przedstawień Jana Klaty w Warszawie, pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Po Pierwszym Warszawskim Festiwalu Popierania Za Wszelką Cenę Twórczości Teatralnej Choćby Nie Wiedzieć Jak Była Niedorzeczna (zwanym dalej WFPZWCTTCNWJBN), który odbył się grudniu ubiegłego roku, cokolwiek zniesmaczony medialnym zgiełkiem i artystyczną słabością tego, co Instytut im. Zbigniewa Raszewskiego postanowił zaprezentować konserwatywnej i okopanej w wygodnych pozycjach teatralnej stolicy jako od dziś obowiązujący wzór do naśladowania, byłem przekonany, że należy zamilknąć i zapomnieć jak najszybciej tak o całej sprawie jak i o doznaniach artystycznych, które zaserwowano naszej publiczności, aby nie dawać asumptu do następnego WFPZWCTTCNWJBN, bo przecież każda wzmianka wzbogaca dossier imprezy umożliwiając jej powtórzenie w następnym roku - wziąwszy jednak pod uwagę wszystkie zaistniałe przed i po okoliczności, w tym eseje kolegów z innych niszowych pism oraz artykuły z prasy codziennej, w tym słynny tekst Tadeusza Nyczka z "Gazety Wyborczej", w którym "Gazeta" odwołała wszystko, co piórem swojego nadwornego recenzenta Romana Pawłowskiego pisała o twórczości Jana Klaty, czyli reżysera, którego pięć przedstawień w grudniu zeszłego roku zaprezentowano nam na scenach Teatru Studio i Dramatycznego oraz na telewizyjnym ekranie - przełamałem Abschmack i wspominam.

Uff, zdanie zakończone.

Geniusz siedmiu przedstawień

Ten wstęp nie ma może wdzięku i kunsztu niekończącej się frazy Prousta - jednak wedle stawu grobla. W jakiś jednak sposób i jego rozwlekłość i nielotny styl obrazują WFPZWCTTCNWJBN czyli Klata Fest - pierwszy w historii naszego kraju festiwal twórcy, mającego na swoim koncie aż siedem realizacji. To fenomen - do tej pory retrospektywy teatralne urządzono u nas tylko dwóm reżyserom: pierwszy to Krystian Lupa, a drugi to Jerzy Grzegorzewski. Janowi Klacie poświęcono też najnowszy numer "Notatnika Teatralnego", a bohaterem poprzedniego był sam Erwin Axer. To świadczy o randze, którą postanowiono nadać artyście z tak imponującym dorobkiem - garstka przedstawień Klaty wobec niemal 70 lat twórczości i niezliczonych przedstawień Axera. Zdumiewa to, z drugiej jednak strony można sądzić, że redakcja "Notatnika" pomyślała o starej marksistowskiej formule "ilość w jakość" i postanowiła ją odwrócić. Teraz jakość miała przejść w ilość. Jakość - bo przecież podczas WFPZWCTTCNWJBN mieliśmy oglądać arcydzieła, które wyznaczą nam nowy kierunek w naszym teatrze pozbawionym przecież jakichkolwiek wartości - zwłaszcza tych społecznych. Inicjatorom przeglądu nie od dziś bowiem zależy na zapełnieniu polskich scen wyłącznie taką twórczością.

Lansik

Pierwszy WFPZWCTTCNWJBN poprzedziła niespotykana do tej pory kampania reklamowa. Ponieważ coraz trudniej już wymyślić niestosowane do tej pory chwyty marketingowe, czołowy dyrektor kreatywny WFPZWCTTCNWJBN czyli Roman Pawłowski uciekł się do sposobu opisanego niegdyś przez Antoniego Słonimskiego: Zbyt często, gdy autor sam nie potrafi rozwiązać własnej plątaniny lub chce osiągnąć efekt podniosły a bezpieczny, woła: "Bozia raz" i gotowe. Tak bowiem chyba należy rozumieć niezapomniane frazy: Klata to anarchista z irokezem, który w kieszeni nosi różaniec, [...] ma w głowie chrześcijańską busolę, która prowadzi go przez dawną i współczesną literaturę" pomieszczone przez nieocenioną "Gazetę Wyborczą" w reklamowym tekście tuż przed festiwalem. Niestety autor tych zgrabnych sloganów mogących śmiało iść w zawody z "Nowym wymiarem świeżości", "Oddaje tobie co kryje w sobie", których nie szczędzą nam media w prime-timie zapomniał dodać, o którą kieszeń chodzi. Po WFPZWCTTCNWJBN można domniemywać że nie o przednią. Klatę owiano oparem tajemniczości: psychodeliczne zdjęcia, paramilitarny mundur, niechęć do kontaktów z prasą, bohater miał słynąć celnymi ripostami na irytujące pytania - doskonały wizerunek Prawdziwego Buntownika w naszym konformistycznym i artystowskim teatrze. Dodajmy do tego miasto oplakatowane konterfektem artysty w dezabilu (dzieło samo w sobie niebanalnej urody), z głębokimi sznytami na biuście bardziej światłym przywodzącym od razu na myśl alegorycznego pelikana co to rozrywa sobie pierś, by krwią karmić swe młode, a także powtarzaną jak mantrę nieprawdę jakoby Warszawa zamknięta była na młodych twórców i ich przedstawienia - choć akurat oglądamy ich tu bardzo często. Można uznać, że zmasowana akcja marketingowa zwana dziś "lansik" przeprowadzona była bezbłędnie.

Bezpieczny nonkonformizm

Miał ten festiwal chwilę, która prawdopodobnie przejdzie do historii polskiego teatru. Jan Englert w połowie "Fanta$y'ego" z Teatru Wybrzeże wyszedł z przedstawienia, co skomentowano jako demonstrację "starych" wobec bezkompromisowości "młodych". Sprawa wymaga wyjaśnienia - byłem bowiem świadkiem tego czynu, siedzieliśmy obok siebie. Zaświadczam, że nie była to demonstracja, tylko wyraz skrajnej irytacji człowieka, który przyszedłszy z najlepszą wolą został obrażony - a odczucie to podzielała spora część widzów. Uchodząc w pośpiechu z widowni niegroźnie nadepnął mi na nagniotek, o co nie mam zresztą pretensji. Bycie świadkiem historii musi wszak pociągać za sobą jakieś koszty. Ciekawa była również reakcja publiczności, która tak licznie nie stawiała się w stołecznych teatrach od czasu śp. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Zrazu spodziewano się święta, ważnego głosu ze sceny - warto było popatrzeć na miny byłych entuzjastów po kolejnych spektaklach. Zdumienie mieszało się ze wściekłością, kilka osób po pierwszym przedstawieniu deklarowało, że odsprzeda bilety na następne, bo na dalszy kontakt z Janem Klatą straciły ochotę.

Skąd ta złość i rozczarowanie? Podczas WFPZWCTTCNWJBN zaprezentowano nam coś, co można w skrócie nazwać pokazem wyrobów teatropodobnych, na wzór tych produktów z zamierzchłych lat 80. minionego wieku, co to udawały rzeczy, którymi nie były. Nie był czekoladą wyrób czekoladopodobny o kolorze rozbiórkowej cegły, samochodem nie była ani Syrena ani Fiat 126p. Przedstawienia Klaty - zawierające prostackie diagnozy, rozwlekłe niczym zdanie rozpoczynające niniejszą relację, podobnie fatalnie skonstruowane, obniżające w randze inscenizowane teksty - są takim właśnie wyrobem teatropodobnym. Świat Klaty, którego kilku sprytnych krytyków zdążyło już namaścić na zbawcę polskiego teatru - to rzeczywistość potwornie uboga i zredukowana do wymagań najmniej ambitnych odbiorców. Przykłady? "Fanta$y" (czyli kilka wyszarpanych stron z dramatu Słowackiego) dzieje się w blokowisku - reżyser nagina klasykę do realiów, w których ona po prostu się nie mieści, wydaje mu się bowiem, że dworek łatwo można podmienić na falowiec w Gdańsku, Majora na prawdziwego Murzyna co udaje colonela amerykańskich marines, który wrócił świeżo z Iraku wprost do polskiego bloku (?!), że zrobi się aktualnie, że rozdrapiemy nowe polskie rany, i że w dodatku inscenizacyjnie wszystko będzie się zgadzać - a tu nie zgadza się nic. Akcję "Rewizora" Klata przenosi w realia polskiej prowincji lat 70. To nawet i udana kostiumologiczno-archeologiczna rekonstrukcja, ale przez ten zabieg oraz aktorstwo stojące poniżej poziomu amatorskiego arcysatyra Gogola stała się ordynarnym dowcipasem, nie śmieszącym już po 5 minutach, okraszonym za to przesłaniem komplikacją intelektualną dorównującym sejmowej twórczości Andrzeja Leppera: wszyscy oni już rządzili i wszyscy oni jedne świnie. "... córka Fizdejki", nad którą miałem okazję pochylić się kilka miesięcy temu relacjonując w "Odrze" zeszłoroczny festiwal KONTAKT, czyli wycinanki z Witkacego to w ujęciu Klaty niedroga antyeuropejska agitka. Dziś można się nawet dziwić, że tak odważny reżyser podczas swojego festiwalu nie skrywał swego irokeza pod modnym moherowym beretem.

I to ma być ta kontestacja, którą tak nam zachwalano? Wszak te wszystkie "adaptacyjne" zabiegi, przykrawanie dramatycznych tekstów wedle własnego widzimisię, redukowanie ich znaczeń do kilku felietonowych haseł: kapitalizm jest zły, przestępczości winne jest społeczeństwo, rządzi nami pieniądz i zła Europa, ozdabianie wszystkiego identycznie brzmiącą, monotonną a głośną muzyką rozbrzmiewającą w młodzieżowych klubach minorum gentium, czyli tak wysoko podnoszone przez apologetów Klaty igranie z pop-kulturą - to nie jest żadna odwaga! To jest raczej przypochlebianie się współczesnym ciemniakom, artystyczny i ideowy populizm. Cała ta twórczość nie jest próbą dialogu ze współczesnym światem przy pomocy wybitnej literatury. Jest wyrazem pychy artysty i pogardy dla swoich odbiorców przy skrajnej nieporadności zawodowej.

Okoliczności towarzyszące

Jakoś dziwnie ten WFPZWCTTCNWJBN zbiegł się z akcją młodocianej bojówki zwanej Trans-Fuzja, której liderzy związani są zresztą z Instytutem Raszewskiego. To zresztą właśnie jeden z nich w internetowym portalu Instytutu przy okazji relacji z jednego z festiwali postulował wcześniejsze emerytury dla czołowych polskich krytyków, których werdykty podsumowujące ów konkurs - oczywiście jako nie nadążające za "społecznymi wyzwaniami naszych czasów" - nie przypadły mu do smaku. Bojówka w Zaduszki zapaliła świece pod martwymi - jej zdaniem - warszawskimi teatrami, pozwoliła dalej żyć tylko Dramatycznemu i Rozmaitościom, napisała anonimowe donosy, pardon - petycje do władz miasta żądając wymiany dyrektorów stołecznych teatrów, miesiąc później zorganizowała pod Ateneum mało udany happening, w Internecie oczerniła jednego z pedagogów warszawskiej Akademii Teatralnej, pisząc iż ten komentując jeden z ich występów był kompletnie pijany. Jak widać wszystkie chwyty są już dozwolone. Grupa ta u swego zarania miała ciekawy pomysł dość dobrze świadczący o tym, z kim mamy do czynienia: Pierwotnie chcieliśmy się nazywać "Bojówki im. Leona Schillera", ale to za bardzo kojarzy się z patriotyzmem i ma posmak postkomuny. Nie, proszę Państwa. To nie jest primaaprilisowy żart. Takie właśnie wyznanie złożył stołecznej "Gazecie Wyborczej" jeden z prowodyrów - oczywiście zupełnemu przypadkowi należy zawdzięczać, że pogromca polskich krytyków, autor petycji i manifestów do władz Warszawy oraz dużego panegiryku w Klatowskim numerze "Notatnika Teatralnego", "westalek" palący znicze pod teatrami akurat to ten sam młodzieniec - reprezentujący grupę starszych roczników warszawskich uczelni humanistycznych. Ów młodzieniec nadał sobie nawet tytuł "dyrektora generalnego" Stowarzyszenia Trans-fuzja, a więc granica śmieszności dawno została już przekroczona. Onże, zapytany w grudniu przed kamerą w ilu z tych znienawidzonych przez siebie teatrach bywa na tyle regularnie, by powiedzieć o nich coś kompetentnego - z rozbrajającą miną przyznał się, że w większości nie bywał. Skóra cierpnie na myśl, że kandydatem na jeden z dyrektorskich foteli w Warszawie (czy gdziekolwiek indziej) mógłby być na przykład Jan Klata, a wielbiący go transfuzjoniści o zapleczu intelektualnym, którego dobitnym świadectwem jest mylenie Schillera z bojówkarstwem a tego z postkomuną i tak dalej, za niedługi czas wejdą w dorosłe życie. Ci dopiero nam dadzą... Ich marzeniem i jedynym punktem odniesienia jest bowiem taki właśnie teatr. Trudno, każdemu wolno kochać, nad ich gustem można jedynie ubolewać - jeśli jednak zechcą dalej działać stosując opisane wyżej metody, bo w ich głowach panuje kompletny umysłowy i etyczny zamęt - to czas częściej i energiczniej reagować na chucpę i nachalstwo, które od wielu już lat - także w kulturze - stały się chlebem powszednim. Powtarzajmy częściej gest Jana Englerta. Inaczej wkrótce przyjdzie nam pakować walizki. Transfuzjoniści i kilku artystów to tylko "żołnierze", narzędzia w rękach garstki sprytnych osób. Mając dziś w rękach sporo medialnej władzy i nieliche społeczne środki ludzie ci wciąż rozszerzają swoje wpływy. Jest jeszcze czas, by powstrzymać to psucie polskiej kultury i publicznego obyczaju.

WFPZWCTTCNWJBN czyli festiwal Jana Klaty jest kolejnym ostrzeżeniem. Bohater grudniowego święta po warszawskiej kompromitacji jawi się jako ofiara tych pozaartystycznych w gruncie rzeczy działań. Cytowany już Hübner pisał w swoim felietonie: Człowiek modny sam bowiem dokonuje na sobie harakiri, czyni to wszakże pod presją otoczenia, które wpierw popycha go do samobójstwa, a następnie z lubością obserwuje, jak facet wypruwa sobie flaki. [...] Póki mówił mało, czynił niewiele, można było chwilami przypuszczać, że kryje w sobie perły intelektu, diamenty myśli. szmaragdy cnót i rubiny talentu. Kiedy wystawił je na pokaz gawiedzi. okazało się, że to nie drogocenne kamienie, lecz szlifowane szkiełka.

Nie pierwszy to modny artysta ostatnich lat. Przed Janem Klatą modny był Grzegorz Jarzyna, który nie udźwignął ciężaru medialnej wrzawy jaką uczyniono wokół niego 9 lat temu. Tylko że od tego czasu "lanserzy" zmienili i wzbogacili metody działań. Gdy 7 lata temu na piedestale stawiano Jarzynę - wystarczyła jedna wpływowa gazeta i kilku akolitów. Dziś ten "lans" ma już przemysłową skalę, mamy do czynienia z wydawaniem gigantycznych budżetowych środków. Klata Fest wymagający ściągnięcia spektakli z Wałbrzycha, Wrocławia i Gdańska, wynajęcia dwóch teatrów oraz sporządzenia sporej książki programowej, a za nią należy uważać ów "Notatnik Teatralny" opisujący na kilkudziesięciu stronach twórcę garstki nieudanych przedstawień - to wszystko kosztowało podatnika nielichy grosz. Zdumiewa tylko ta atmosfera medialnego załgania, manipulacja systemem wartości, kryteriami w ocenie dzieła sztuki i miary dokonań artystów. Klata jest tegorocznym zdobywcą Paszportu "Polityki". Można by i to wybaczyć, uśmiechnąć się z ironią. Jeśli jednak w tym samym roku ten sam Paszport zdobywa Rafał Blechacz, wspaniały młody pianista, bohater ostatniego Konkursu Chopinowskiego, a klasa i miara talentu obu tych artystów jest - delikatnie rzecz określając - bardzo nieprzystawalna, to naprawdę warto odbyć gorzkie rekolekcje poświęcone stanowi polskiej krytyki artystycznej. Bo będzie coraz gorzej. Świadczy o tym choćby całe załganie recenzentów opisujących ostatni spektakl Klaty, czyli "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Jednemu z opisywaczy wypsnął się z klawiatury komputera manifest odnowionego rzekomo Starego, ale człowiek ów w ferworze ideologicznej walki z nieistniejącym przeciwnikiem nawet nie zauważył, że jego opis przedstawienia odbiega znacząco od tego, co tak naprawdę zaprezentowano nam na scenie. Łatwiej jest na łamach uprawiać ideologię i politykę kulturalna. Trudniej - rzetelną krytykę wsparta wiedzą i obserwacją. Na razie mamy remis. Klata=Blechacz. Śmiać się czy płakać?

Następny WFPZWCTTCNWJBN już w tym roku, zobaczymy kto będzie następnym bohaterem tegorocznego, bo nie ma wątpliwości, że na pewno się odbędzie. Kandydatów na bohaterów miesiąca jest kilku. Czy nowym człowiekiem modnym będzie Michał Zadara? Może Michał Borczuch? Może Agnieszka Olsten albo Maja Kleczewska?

Dziś jedno jest pewne: gdyby spektakle na tym poziomie artystycznym tych z grudniowego WFPZWCTTCNWJBN oraz ten najnowszy ze Starego pokazał któryś z tych znienawidzonych przez transfuzjonistów i ich popleczników warszawskich teatrów - zapłonęłyby pod nimi nie znicze, lecz opony. A ogień podłożyliby ci sami ludzie, którzy zwą się Trans-Fuzja. Nie od dziś wiadomo, że nie muzyka jest ważna, lecz grajek. Niektórym grajkom wolno u nas więcej.

Na zdjęciu: "Fantasy", Teatr Wybrzeże, Gdańsk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji