Artykuły

Czy Kongres Kultury naprawi świat?

Permanentnej pracy myślowej, lobbingu i samoorganizacji nie zastąpią panele dyskusyjne ani na Kongresie, ani w klubokawiarni. W kongresowym entuzjazmie widzę typowo polskie przekonanie, że spotkają się ludzie zacni, szczerzy inteligenci - i uradzą, i dobrze będzie - pisze Witold Mrozek.

1. Zarejestrowałem się na stronie Kongresu Kultury. Czekam na panele Michała Bilewicza o nie-uczestnikach kultury, Artura Żmijewskiego o instytucjach kultury bez przemocy czy Katarzyny Górnej i Mikołaja Iwańskiego o systemie zabezpieczenia społecznego artystów. Jednocześnie mam obawę, że ze względu na szalejącą wojnę polską-polską, a także tradycje środowiska, które stoi za zwołaniem Kongresu, zewnętrzny przekaz tych kilkudziesięciu debat może bardziej powielać dotychczasowe rozpoznania, podziały i (przede wszystkim) prześlepienia niż zmieniać polską dyskusję o kulturze. Moje obawy potwierdza zapowiedzio-manifest Romana Pawłowskiego - tekst w czwartkowej "Gazecie Wyborczej".

2. Pawłowski powtarza w dużej mierze dotychczasową narrację, w której do głównych problemów należy nierówny dostęp do środków publicznych sektora prywatnego i pozarządowego, a głównym reformatorskim aktorem polskiego życia kulturalnego są Obywatele Kultury, będący w tej opowieści niemalże masowym ruchem społecznym walczącym o 1 procent budżetu państwa na kulturę. Powolną krucjatę Obywateli o lepszą kulturę przerwało dojście do władzy PiS, który zmienił życia kulturalne w pole walki o polską tożsamość, dokonującej się między siłami XIX-wiecznego ciemnogrodu a (bezprzymiotnikową) modernizacją.

Niknie gdzieś w tej opowieści odpowiedzialność części inicjatorów Kongresu- ważnych kreatorów, komentatorów, decydentów życia kulturalnego ostatniej dekady - za moment, w którym się znaleźliśmy. Niknie pytanie o kształt polskiej modernizacji. Być może stąd powracający w różnych środowiskach mniej lub bardziej otwarty brak zaufania do Kongresu.

3. Ironią losu jest, że to najprawdopodobniej rząd Szydło spełni daną i niedotrzymaną przez Tuska obietnicę "jednego procenta". Trudno o dobitniejszy dowód tezy, że istotniejsze niż udział środków na kulturę w budżecie jest to, jak środki są dzielone.

Skądinąd, zdecydowana większość publicznych środków na kulturę jest w budżetach samorządów. To właśnie samorządy są Wielkim Nieobecnym w opowieści Pawłowskiego, zastępcy dyrektora miejskiego teatru TR Warszawa.

Jasne, miasto stołeczne Warszawa dokłada się do Kongresu. Ciekawe, czy jego polityka kulturalna stanie się przedmiotem krytycznego namysłu. Dyrekcja Tomasza Thuna-Janowskiego w Biurze Kultury to parodia postulatów ruchu Obywateli . Powoływane są zespoły, a w pracach biorą udział ludzie poważani w tym środowisku, jak prof. Hausner. Toczy się nieustanny dialog i produkuje się i konsultuje kolejne dokumenty - a tymczasem kolejne instytucje stają się bezdomne, a konsultacje zastępują decyzje. Miasto nie umie zarządzać posiadanymi przez siebie teatrami, za to wciąż obiecuje Grzegorzowi Jarzynie budowę nowej sceny na Placu Defilad - zapewne na benefis XX-lecia dyrekcji Rozmaitości. Prężne środowisko warszawskich organizacji pozarządowych, w dużym stopniu pozostające w sojuszu z władzą, nie doczekało się chociażby grantów "nieprojektowych" - na pokrycie kosztów regularnych pracowników i lokali.

Jak pokazują mniej lub bardziej sfinalizowane akty cenzury z Krakowa, Poznania czy Bydgoszczy, lokalne relacje kultury i władzy nie zamykają się w alternatywie "modernizacja czy powrót do XIX wiecznych pojęć narodu i wspólnoty", w sporze kontusza z frakiem.

Afera z Teatrem Polskim we Wrocławiu, odwołanie "Golgoty Picnic" czy "Nie-boskiej" Frljića pokazały mechanizmy dyskretnych nacisków i ekonomicznych zależności, głęboki konserwatyzm całej lokalnej klasy politycznej ponad partyjnymi podziałami, a jednocześnie koniunkturalizm dyrektorów uznawanych za "liberałów" - słabość względem urzędników nadrabiających nadużywaniem władzy wewnątrz instytucji.

4. Środowiskom twórczym brakuje wiarygodnej i rzetelnej reprezentacji z oddolną legitymacją - do tej roli niezbyt pasują arystokratyczni Obywatele Kultury, nawet jeśli walczą o biblioteki "na prowincji". W teatrze owszem, ciągle działa ZASP, którego prezes Olgierd Łukaszewicz ma w ramach swojej organizacji demokratyczny mandat i głosi słuszne hasła, ale brak mu zaplecza członkowskiego i sprawnej komunikacji.

Spośród związków zawodowych reprezentacji ludzi kultury podejmuje się w zasadzie tylko anarchosyndykalistyczna Inicjatywa Pracownicza - i chwała jej za to. Ale to sytuacja głęboko patologiczna, że żadna z trzech wielkich central związkowych - dysponujących pokaźnymi budżetami, etatowymi pracownikami i bazą lokalową, nie jest realnie obecna w środowiskach twórczych.

Brakuje dyskusji nad systemowymi reformami w instytucjach - w ostatniej dekadzie debata nad nimi zmieniła się w pleplanie. Tkwiliśmy w rozważaniach "konkursy czy mianowania", nie zastanawiając się nad tym, jak te konkursy albo mianowania wyglądają i faktycznie funkcjonują, tymczasem samorządowcy rozgrywali nas, jak chcieli.

5. Wreszcie, wciąż istnieje tabu ekonomiczne. Naruszane powoli dopiero w ostatnich paru latach. PIT to tabu znacznie większe niż flaga w waginie - bo mogłoby się okazać, że Obywatele Kultury co kwiecień dzielą się na sześciocyfrowych i czterocyfrowych. Z ekonomicznej ślepoty liberałów korzystają demagodzy z prawicy kawiorowej, jak Bronisław Wildstein czy Rafał A. Ziemkiewicz. Nasze milczenie pozwala im szczuć wyobrażony polski demos na "zdegenerowane, uprzywilejowane elity". I zarabiającego jak polski nauczyciel aktora z umownej Bydgoszczy wymieniać jednym tchem obok Agnieszki Holland czy Krystiana Lupy. Kanonizowany niedawno Paweł Potoroczyn miał czelność odpisać audytorom, że umowy cywilnoprawne w IAM służą "elastyczności i możliwości własnego rozwoju". W 2016 roku - widać dla niektórych ciągle jest rok 2009, albo i lata wcześniejsze. To, że publiczne instytucje dawno już zaczęły się ścigać w śmieciowym zatrudnieniu z sektorem prywatnym, umyka uwadze.

Nic więc dziwnego, że - jak pisze Pawłowski - "Ministerstwo Kultury planuje zorganizować własny kongres poświęcony głównie kwestiom socjalnym. Jego uczestnikami mają być przede wszystkim ludzie kultury z mniejszych ośrodków, w których PiS szuka poparcia politycznego". Narracja towarzysząca dotąd środowisku organizującemu Kongres oddawała PiS-owi ochoczo pole. Nie zmienia to faktu, że nieobecność ministra Glińskiego na Kongresie będzie skandalem - ale przecież nasi neokonserwatyści uwielbiają klimat wojny.

6. W tekście Pawłowskiego krytyka instytucjonalna sprowadza się do umów sezonowych - a więc narzekań dyrektorów, że trudno im się zwalnia. Nad Wisłą brzmi to jak kiepski żart - narzekająca na prawo pracy menadżerka kultury w hipsterskiej czapce robi wrażenie nie mniej groteskowe, niż wąsaty właściciel restauracji spod Jędrzejowa. W Polsce ludzie boją się o pracę - nawet w górnictwie, ochrona pracownika na tle europejskim jest żałośnie słaba. Jakoś tylko w kulturze "nie da się" zwalniać. Paraliż wynika nie tylko z prawa, ale z ogólnej inercji, konformizmu i braku koncepcji. Może dlatego nie słyszałem o wynikających z merytorycznej wizji reform gruntownych restrukturyzacjach i zwolnieniach grupowych np. w teatrach. "Będą protesty", "Rozszarpią nas media" - powiecie. Protesty i skandale i tak wybuchają, niech więc chociaż do czegoś prowadzą.

7. Permanentnej pracy myślowej, lobbingu i samoorganizacji nie zastąpią panele dyskusyjne ani na Kongresie, ani w klubokawiarni. W kongresowym entuzjazmie widzę typowo polskie przekonanie, że spotkają się ludzie zacni, szczerzy inteligenci - i uradzą, i dobrze będzie. Towarzyszy mu typowo polski szantaż moralny: kto narzeka, ten psujzabawa, malkotent, leser albo i kolaborant.

Do zobaczenia w piątek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji