Artykuły

Aria dla Majchrzaka

"Światła miasta" w reż. Krzysztofa Majchrzaka i Bronisławy Nowickiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Krzysztof Majchrzak w swoim spektaklu "Światła miasta" pokazuje, że każdy twardziel ma miękkie podbrzusze.

Trzecia runda na deskach Teatru Studio. W polskim narożniku Krzysztof Majchrzak, w irlandzkim - dramaturg, autor scenariuszy filmowych Connor McPherson. Panowie ścierali się już na teatralnych deskach dwukrotnie; w 1999 roku w sztuce "The Weir (Tama)", dwa lata później w "Dublińskiej kolędzie". Przy każdym spotkaniu aktor zdobywał kolejne punkty do mistrzowskiego pasa, entuzjastyczne recenzje, opinie "pierwszego atlety polskiej sceny". Autor wychodził z pojedynku bez laurów, lecz z podniesioną głową. Jego nostalgiczne teksty były przecież nie tylko partyturami dla aktora wirtuoza. Stanowiły ciekawą opozycję dla sztuk o młodych wściekłych, dopuszczały do głosu ludzi spoza mainstreamu. Nad spektaklami czuwała kobieca dłoń reżyserki Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej.

Tym razem Majchrzak postanowił rozegrać sprawę ostatecznie, po męsku. W najnowszej sztuce McPhersona wyreżyserował się sam. Opróżnił przestrzeń z niepotrzebnych sprzętów i stworzył w niej luksusową pustelnię, w której zamknął się jego bohater. Ian to model faceta doskonałego. Ale model popsuty, pęknięty. Próbował każdej z męskich ról społecznych, w każdej wydawał się idealny. I w każdej zawiódł. Miał być księdzem, kapłanem patriarchalnego porządku świata. Nie wyszło. Odszedł z Kościoła. Miał być ojcem, głową rodziny. Nie wyszło. Opuścił córeczkę i narzeczoną Neasę (Joanna Pierzak), choć ta harowała latami, by mógł skończyć kurs terapeuty. Wypadł z czasu i spędza samotne godziny w pustym mieszkaniu z rzadka nawiedzany przez rozkrzyczaną Neasę i pacjentów. Majchrzak nadaje Ianowi cechy prawdziwego macho. Obnażone ramiona są nabrzmiałe od mięśni, twarz ocienia kilkudniowy zarost, paramilitarny strój podkreśla prężną sylwetkę. Gdy przysiada, by wysłuchać historii swojego pacjenta Johna (Andrzej Blumenfeld), wygląda jak zatrzymany w biegu pocisk. Jakby przed chwilą zrobił coś stuprocentowo męskiego - wyniósł z pożaru tuzin niemowląt albo spacyfikował wioskę. Ale szorstki twardziel także w końcu znika. Zostaje podstarzały desperat sprowadzający sobie do pokoju Laurence'a (Wojciech Zieliński), chłopca-prostytutkę. Wszystko się rozpada w tym ciemnym, zapaskudzonym niedopałkami świecie. Wszystko okazuje się "nie takie", marne, pozorne. John cierpiący po stracie żony przyznaje się na jednym z seansów, że ją odrzucił i zdradzał. Ian udaje opanowanego terapeutę, ale gdy nikt nie widzi, szaleje po pokoju w masce ptaka, bawi się bronią, nagrywa bełkotliwe okrzyki. Robi dziewczynie scenę zazdrości, a po chwili pozwala, by Laurence otworzył przyniesione przez nią wino i zajął się rozporkiem gospodarza. Zieliński jako wrażliwy, a zarazem bezpośredni do bólu spryciarz po raz kolejny udowadnia, ze jest dla Studio cennym nabytkiem. Wraz z Majchrzakiem (aktorem, muzykiem, ojcem - wcieleniem wszystkich babskich fantazmatów) subtelnie gra na stereotypach i płciowych niejednoznacznościach. Na czym się tu zresztą nie gra. Stukające noże, butelki, beknięcia i syki zmieniają spektakl w jazzowe jam session. Aktorzy zmuszają swoje struny głosowe do nieustannych akrobacji. Mówią głosem zwierzaków z dobranocek, ryczą, brzęczą, piszczą jak przewijana taśma. Dokoła huczą windy, dźwięki operowej arii mieszają się z sygnałem wozu rozwożącego mrożonki. Tak samo jak sygnał wibruje rytm przedstawienia. Od dyskotekowego jazgotu przechodzimy do wyciszonej sceny przy lampie. To moment prawie mistyczny. Ian i John stoją nad rzucającym zimne światło kloszem jak nad ogniskiem. Traperzy zagubieni w tundrze, kowboje, pierwsi i ostatni ludzie na ziemi. Gapią się zafascynowani prostotą tego zjawiska. Na chwilę łączy ich prawdziwa bliskość, która nie zależy od poglądów, interesów, orientacji seksualnej. Ten skrajnie męski spektakl nie powala, nie wbija w ziemię, nie rzuca na kolana. Ma chwile słabości, czasem gdzieś się gubi i zapętla. Ale to najlepszy prezent, jaki Teatr Studio mógł zrobić wszystkim mężczyznom z okazji Dnia Kobiet. Pokazuje, że im także przystoi delikatność i bezradność, gdy życie da mocniej po mordzie. Że zamiast broni mogą czasem potrzebować ciepłej muzyki i miękkich, jednorazowych chusteczek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji