Artykuły

I need a hero!

"Cafe Luna" Anny Burzyńskiej w reż. Józefa Opalskiego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Wiktoria Formella w Teatrze dla Was.

Teatr Miejski w Gdyni zainaugurował sezon sztuką Anny Burzyńskiej "Cafe Luna", napisaną specjalnie na potrzeby tego teatru i wyreżyserowaną przez Józefa Opalskiego. Nieco obawiałam się obejrzenia spektaklu, który powstał z inspiracji filmami Pedro Almodóvara. Jako filmowa ignorantka bałam się, że nie będę potrafiła odnaleźć korelacji, że zgubię się w gąszczu tropów czytelnych jedynie dla fanów hiszpańskiego reżysera filmowego. Obawiałam się, że z Teatru Gombrowicza w Gdyni wyjdę skonfundowana moim brakiem przygotowania, co zakłóci odbiór spektaklu. Jednak nic takiego nie miało miejsca, szczególnie jeśli wezmę pod uwagę reakcje pozostałych widzów - nie czułam się tak, jakbym odstawała z moim brakiem filmowych kompetencji, jakbym nie zauważała tego, co dostrzegają inni. Być może ktoś, kto interesuje się kinem, odnajdzie w tym spektaklu kontynuację wątków, niuanse czy estetykę rodem z twórczości Almodóvara, jednak niewiedza zupełnie nie zakłóca percepcji. Odbiór bez odpowiednich reminiscencji filmowych może nie jest pełny, ale zdecydowanie możliwy - nie traci się dużo, jeżeli słyszy się po raz pierwszy któryś z kilkunastu wykonywanych w spektaklu utworów z filmów autora głośnych "Kobiet na skraju załamania nerwowego".

Już od samego wejścia do teatru czuć było specjalną atmosferę. Skorzystano z często stosowanego w tym teatrze rozwiązania - przeorganizowania foyer, które pełni wtedy funkcję małej sceny. Przed spektaklem widzowie niespiesznie zajmowali miejsca otaczające z dwóch stron niewielką estradę, chętnie korzystali z usług teatralnego barku, który znajduje się w tym samym miejscu. O ile jestem zdecydowaną przeciwniczką przenoszenia zachodniego zwyczaju konsumpcji w trakcie spektaklu, to tym razem nie było to aż tak uciążliwe i niejako wpisywało się w klimat - w końcu jesteśmy w barze, ciągle przygrywa muzyka, wszędzie unosi się dym, a w tle świeci neon z napisem "Cafe Luna". Nieco gwarno, tłoczno, wesoło - rzeczywiście jak w barze, a nie w teatrze. Warstwa wizualna spektaklu, stworzona przez Zofię de Ines, została pomyślana ciekawie - na małym podeście ustawiono dwa stoliki, otoczono je krzesłami, kiczowatą kanapą w kształcie serca i lustro weneckie, co razem stworzyło funkcjonalne wyposażenie podrzędnego baru, a kostiumy dopełniły stereotypowy obraz każdej z postaci. Takie rozwiązania były kompatybilne z prostym scenariuszem Anny Burzyńskiej.

W końcu pojawiły się one - trzy kobiety, które różniły się praktycznie wszystkim. Carmela w interpretacji Elżbiety Mrozińskiej to rockowa fanka motocykli, w skórzanej kurtce i spodniach, z głową pełną dredów i papierosem w ręku. Chwiejnym krokiem przemieszczała się wśród widzów, którzy już do końca spektaklu trzymali kciuki z nadzieją, że uda jej się odnaleźć wymarzonego harleyowca. Była też Rosita (Beata Buczek-Żarnecka) - typowa Barbie, mało rozgarnięta egzaltowana blondynka z burzą loków i obowiązkowo w różowej sukience. To fryzjerka marząca o posadzie w sklepie wędkarskim - łowienie ryb nie jest jej pasją, ale ileż mężczyzn odwiedza taki sklep! Natomiast Bianca (Olga Barbara Długońska) to bizneswoman w eleganckiej sukience, nieco bardziej wycofana - może dlatego, że dręczą ją problemy ze znalezieniem pracy. To przyjaciółki, które od kilku lat codziennie wieczorami spotykają się w "Cafe Luna", nie tracą nadziei, że właśnie tam odnajdą miłość swojego życia. Mimo że stworzone postaci są raczej szablonowe, każda zbudowana jest na wyraźnym kontraście wobec pozostałych - począwszy od koloru włosów, stylu ubierania, kończąc na zachowaniu - łączy je potrzeba znalezienia miłości.

Towarzyszy im barman Manolo (Maciej Sykała), którego cierpliwość jest codziennie wystawiana na dużą próbę - przyjaciółki przesiadują w jego barze jeszcze kilka godzin po planowanym zamknięciu jako jego jedyne klientki. Manolo lubi je i choć wie, że w domu czeka na niego "mięciutka żona" i cieplutkie łóżko, gwarantujące mu spotkania z Tajkami (jedynie w objęciach Morfeusza), to nie wyprasza, lecz cierpliwie robi dla nich kolejne Uśmiechy Kostuchy. Szkoda więc, że Maciej Sykała na czas tych spektakli nie pełnił funkcji prawdziwego barmana w teatralnym barze, obsługującego widzów przed rozpoczęciem spektaklu, skoro w trakcie serwuje drinki trzem przyjaciółkom. Takie działanie pogłębiłoby klimat spektaklu i byłoby z pewnością ciekawą niespodzianką dla widzów.

Wokół poszukiwania uczucia ogniskował się problem całego spektaklu: oprócz grania w karty i upijania się koleżanki śpiewały piosenki o miłości. Spektakl posiada więc szczątkową fabułę, bez porywającej akcji, ale (na szczęście!) nie ma też kiczowatego happy endu: kolejny wieczór spędzony w "Cafe Luna" nie przyniósł miłości żadnej z postaci, choć była szansa, że właśnie ta noc zakończy się szczęśliwie dla którejś z nich.

Kobiety znalazły się w patowej sytuacji i w wyniku totalnej desperacji postanowiły skorzystać z ostatniej instancji - zwróciły się z modlitwą (na kolanach!) do Boga o sprowadzenie mężczyzn(y), śpiewały "Panie Boże, daj proszę faceta! Choć jednego nam ześlij tej nocy. Albo trzech, gdyby byli na składzie".

Nawet Carmela, początkowo sceptyczna wobec pomysłu koleżanek, dołączyła do błagalnego psalmu. Desperatki zrezygnowały nawet ze swoich wyśnionych ideałów, byleby tylko zesłany mężczyzna nie był gruby i łysy (choć któraś z nich przygarnie nawet takiego). Ku zdziwieniu błagalnic i widzów, na scenie pojawiła się tajemnicza osoba. Początkowo trudno było rozpoznać jej płeć - posiadaczki niebotycznie długich nóg, ubranej w krótką spódniczkę, ale jednak śpiewającej nieco męskim głosem. Postać wywołująca duże zainteresowanie widzów, nawiązująca z nimi interakcje, okazała się być osobą, z którą kiedyś spotykała się każda z bohaterek spektaklu.

W wyniku tej niespodzianki przyjaciółki kolejny raz stoczyły bójkę, aby potem zechcieć zbiorowo wykorzystać mężczyznę i rozebrać go z damskich ciuchów. Ricardo (w tej roli świetny Rafał Kowal) wyjawił im jednak sekret - to postać o płynnej tożsamości, która mimo męskiej płci biologicznej od zawsze czuła się kobietą. Przyjaciółki wykazały się pełnym zrozumieniem i poprzestały na wykonaniu sentymentalnych utworów razem ze swoją byłą miłością, jednocześnie zupełnie tracąc nadzieję na odnalezienie nowego uczucia.

Spektakl nie pretenduje do bycia intelektualnym przeżyciem, jest raczej propozycją na spędzenie niezobowiązującego wieczoru w teatrze przy piosenkach wykonanych przez bardzo dobrze przygotowanych wokalnie aktorów.

Jedynie wątek Ricarda wprowadził zalążek poważnego tematu o transpłciowości - postać tę należy jednak traktować tylko jako projekcję przyjaciółek lub jako postać z innej rzeczywistości, okazało się bowiem, że mimo przebrania jej w męskie ubrania nieprawdopodobnym sposobem kostium z powrotem znalazł się na zapleczu baru. Można interpretować Ricarda jako postać-symbol: wyobrażenie wyśnionego ideału (stąd jego płynna tożsamość biologiczna), którego bezskutecznie się poszukuje, gdyż on po prostu nie istnieje. Postać wprowadziła jednak tajemniczy klimat, sprawiła, że spektakl zakończono smutnym utworem o powtarzalności losu przyjaciółek. Jutro znów przyjdą do "Cafe Luna" - może tym razem uda im się odnaleźć miłość?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji