Przed wstrząsem
Chlubny zamiar, co poklask pozyska wspaniały U wszystkich pięknych duchów potomności całej, To będzie tępić trudne zgłoski bez wytchnienia, Co w najpiękniejszych słowach są źródłem zgorszenia, Co trutniom dostarczają zbyt łatwej igraszki I w lichych żartownisiów wkradają się fraszki, Te dwuznaczniki szpetne, których tyle mieści Język nasz, obrażając jawnie srom niewieści. Moliere, Uczone białogłowy
1.
Kiedy czyjeś niespodziewane odwiedziny - z daleka - skłoniły mnie do ponownego obejrzenia Operetki w warszawskim Teatrze Dramatycznym, w cztery z górą lata po jej premierze, wdałem się nie tyle w rozpamiętywanie szczegółów tej, znakomitej skądinąd (nieporównanie lepszej niż niemal z nią równoczesna, paryska) inscenizacji sztuki Gombrowicza, ile w dociekania nad przyczynami jej niebywale trwałego powodzenia u widzów. Wprawdzie widownia nie była - w czerwcu 1984 -zapełniona do ostatniego krzesła, za to żadnego niemal nie zajmowali, znani w końcu z widzenia, stali bywalcy teatralni (nie chodzi mi o profesjonalną lub sprofesjonalizowaną publiczność premierową, lecz tę, która bywa na przedstawieniu siódmym albo piętnastym). Nie, to byli ludzie - jak sądzić mogę z nie całkiem nieumyślnie podsłuchanych rozmów - którzy w teatrze bywają raz na rok, albo i rzadziej, i nie tylko przyjezdni. Idą, kiedy usłyszą - najpewniej w rozmowach przy biurowej herbatce - że coś z jakichś względów "trzeba", albo przynajmniej "warto" zobaczyć. Właśnie - z jakich względów? "Nagość, nagość!" - oczywiście, i przede wszystkim. Ciekawe, że nic w zachowaniu widowni (a to by się przecież dało wyczuć - nie trzeba do tego wcale rzucać pomidorami) nie świadczyło o dezaprobacie dla tej wyzywającej wręcz manifestacji nagości, jakiej - zgodnie z tak zwanym przekazem sztuki - dokonał warszawski teatr. Przeważało zadziwienie odwagą - i jakby uczucie ulgi, że w końcu nic się nie stało, kiedy przekroczono i tę barierę, kiedy nagość słowa objawiono na scenie nagością aktorskiego ciała. Jeśli jednak owo ostentacyjne objawienie się Gombrowiczowskiej Albertynki przyjęto tak, jak było zamierzone, drugi "moment" w sztuce (a wnoszę, że zarazem i drugi powód jej nie wygasającego powodzenia) nie przeszedł bez młodzieniaszkowatych chichotów i trądzikowatego zaczerwienienia widocznego w odblasku rampy dookolnych twarzy. Mam naturalnie na myśli nieodparcie trafne zresztą spostrzeżenie księcia Himalaja, stwierdzające, że jeśli po niektórych innych częściach ciała ludzkiego da się odróżnić "klasę i rasę" (ale w kastowym, rzecz jasna, nie antropologicznym znaczeniu) danego osobnika, to dupa jest częścią ciała najbardziej demokratyczną i nie pozwala przeprowadzać żadnych tego typu dystynkcji. I z pewnością nie egalitarystyczne rewelacje tego stwierdzenia roznamiętniły widownię; założyć można śmiało, iż jej przygniatająca większość przyswoiła sobie tę prawdę w potocznym doświadczeniu, a najpewniej nie miała nawet sposobności domniemywać, że mogłyby w tym zakresie istnieć jakiekolwiek zróżnicowania. Jak Polska długa i szeroka, w teatrach o najwyżej zaawansowanych ambicjach awangardowych i na przedstawieniach amatorskich (jeśli podejmą teksty tak "śmiałe") działa ta sama, dająca się niemal statystycznie sklasyfikować prawidłowość: padający ze sceny wyraz "dupa" lub "gówno" wywołuje nieuchronnie chichoty, wyrazy "kurwa", "chuj", "pierdolić" - syki i pogwizdywania, wyraz "pizda" zaś - ryki i gardłowe pojękiwania. Nie muszę dodawać, jak gorliwie garną się widzowie do takich wzruszeń.
2.
Skąd się to zjawisko bierze, jaką ma genealogię kulturową i obyczajowe uwarunkowania ? Tradycyjne eksplikacje psychologiczne - o "niedojrzałości" widza mianowicie - możemy od razu oddalić, są bowiem nie tylko powierzchowne, ale próbują rzecz tłumaczyć na bezpłodnej i wadliwej zasadzie idem per idem. Napisano też już wiele o "szlacheckości" naszej kultury literackiej i teatralnej - prawiąc jej tym samym komplementy; mówić by tu raczej trzeba o "drobnoszlacheckości" w najlepszym razie, a to już kategoria bliska drobnomieszczaństwu, nie tyle może w klasyfikacji społeczno-gospodarczej, ile raczej psychologiczno-obyczajowej: implicite zawiera w swym niepewnym i niedookreślonym statusie aspiracje i pretensje, jakże łatwo wyradzające się w pozerstwo i pretensjonalność. Ubolewano nad uwiądem wspaniale bujnych niegdyś zadatków na plebejską dramaturgię i rodzimą komedię dell arte, które z puścizny renesansowej zebrał był Karol Badecki w monumentalną edycję Komedii rybałtowskiej w Polsce.
Nie tu miejsce na spisywanie dziejów konwencjonalizowania się języka polskiego piśmiennictwa dramatycznego aż do stadium quasi-salonowej "elegancji" stylistycznej, wzorowanej na mydełkowatym francuskim dramacie mieszczańskim. Na obronę naszego dramatopisarstwa powiedzieć można tylko, że w prozie i poezji polskiej zaobserwowano procesy paralelne, aczkolwiek nie osiągnęły one na szczęście aż takiej jaskrawości - może wskutek większej obfitości broniących się przed ostateczną martwicą językową talentów, może wskutek większej intymności odbioru tekstu czytanego w porównaniu z tekstem realizowanym w jedynej publicznej instytucji narodowej, jaką przez wiele dziesięcioleci był w Polsce teatr. Ale i tu język erotyczny na przykład zmumifikowany został w najlepszym razie w postaci uformowanej w salonikach kalenieckich, a najżarliwsze próby jego odkonwencjonalizowania (zapomniany Srokowski z Kultem ciała, wyrozumiale zapominane zmazy słowne Żeromskiego) nieodparcie ciążyły ku grafomanii. Świadomie pomijam skrajnie skonwencjonalizowaną - choć oczywiście o przeciwnym znaku-kontr-propozycję Przybyszewskiego, w swej kalkowatości odleglejszą bodaj od mowy żywej niż mimowolnie karykaturalne kikuty frazeologiczne Heleny Mniszek. Właśnie: literacka norma językowa jest przecież zjawiskiem o charakterze sprzężenia zwrotnego i oddziałuje także na język mówiony, dyktuje wzory i mody konwersacyjne. Jeśli język literatury, a zwłaszcza język sceny tak wytrwale przeciwstawia się dookolnemu żywiołowi języka mówionego, nie może to nie wpływać na zahamowanie procesu samorealizacji językowej wielkich rzesz ludzkich, nie może nie prowadzić do jej zafałszowania i spaczenia. Skutkiem tego pienić się zaczyna fałszywa świadomość językowa: właśnie owi rzeczywiści ludzie naprawdę mówiący "mniszkiem". Sprawą lat ostatnich dopiero, i w dużej mierze zasługą krucjaty krytycznej Henryka Berezy, jest artykulacja literacka tej fałszywej świadomości językowej. Zapoczątkował ją chyba Andrzejewski Apelacją - jedynym swym utworem o znamionach stylistycznej indywidualności, przygotowywali dla niej grunt szydercy i prześmiewcy (nie sposób tu pominąć zasług Głowackiego w podsłuchiwaniu volapücku scjentycznego - refleksu umasowienia pośpiesznej edukacji: ..."wtedy wprowadziłem jej fallusa w waginę..."), fazę apogeum osiągnęła za sprawą apologetów (w rozumieniu: autorów apologiae pro vitae et linguae eis): Łozińskiego, Drzeżdżona, Słyka albo nadświadomego w urzeczeniu siłą tego żywiołu językowego Szuberta. Ale ta "rewolucja artystyczna", jak zwykł mawiać umęczony za nią Bereza, jeszcze dramatopisarstwa nie objęła. Jeszcze stosunkowo najśmielej zdaje się sobie poczynać team inspiratorów inscenizatorskiego przewrotu, złożony z klasyków (Witkacy, Gombrowicz) i neoklasyków (Różewicz, Mrożek) szyderczego od-odświętniania "narodowej sceny".
Z warszawskiego przedstawienia granej od czterech lat Operetki wyszedłem z podejrzeniem, że ciągle jeszcze im przypada w udziale główny wysiłek rozbijania dramatopisarskich i scenicznych tabu. I kto wie, może łatwiej przyszło wygasić świętoszkowate podniecenie widowni odsłoniętą na scenie, bardzo w końcu swojską a zarazem najbardziej demokratyczną częścią ciała ludzkiego, niż ,,od-dimanche'ować", a mówiąc dokładniej: urzeczywistnić język słownej komunikacji scenicznej, którego anachroniczna konwencjonalizacja pomnaża przecież byty fikcyjne, komponujące się w najgorsze zagrożenie dla samoidentyfikacji i samorealizacji ludzi: w fałszywą świadomość, samoograniczenie ludzkiej wolności. Proszę mi nie opowiadać, że troska o te sprawy "odwodzi uwagę" od "spraw najważniejszych". Toż przecież wolność myśli i czynu we wszystkich płaszczyznach jest niepodzielna. Właśnie dlatego gestykulacje przywodzące mi nieodparcie na myśl "puszczanie zajączków", a traktowane ze śmiertelną powagą jako pars pro toto, wydają mi się zwężaniem pojęcia wolności. Nie trzeba lekceważyć tego zakresu ludzkiej wolności wewnętrznej, który się manifestuje w języku - nie tylko poprzez sprzeciw wobec dyrektywnie wskazanej formy drętwej mowy, lecz poprzez wszystko, co sprzyja językowej samoświadomości i samorealizacji językowej człowieka. Pisał Wallace Stevens:
Natives of poverty, children of malheur, The gaiety of language is our seigneur*.
,,Plemię ubóstwa, dzieci nieszczęścia, radość języka jest waszym panem". (Red.)
3.
Co może zdziałać w tym zakresie literatura dramatyczna i teatr? Wcale niemało. Otóż proces tej językowej samorealizacji współczesnych mas plebejskich wydaje się w dramatopisarstwie niektórych krajów bardzo instruktywnie zaawansowany, uchroniony przed konwencjonalną kodyfikacją stylistyczną (jaka wydaje się gubić na przykład tradycyjnie nam bliską dramaturgię i teatr współczesnej Francji). Ze względu na osobiste zainteresowania, ze szczególną uwagą przypatruję się z tego względu literaturze - także dramatycznej - Północnej Ameryki. Pisałem już gdzie indziej o językowym przewrocie, jaki się tam dokonał w zakresie słownictwa erotycznego (które oczywiście nie wyczerpuje problematyki językowego autentyzmu -ale jest jednym z najwidoczniejszych jego probierzy), i nie chcę się powtarzać. Uwypuklić chciałbym może jeden tylko moment charakterystyczny dla tego "amerykańskiego przełomu" dokonanego na obszarze piśmiennictwa, jaki się rozciąga między Henry Jamesem a Henry Millerem (a ma jednak charakter odmienny od "rewolucji Laurence'o-wskiej" obalającej rygory stylu wiktoriańskiego). Otóż piśmiennictwo amerykańskie nie musiało pokonywać tak spiętrzonych złoży konwencjonalizacji - podobnie jak obyczajowość amerykańska nie miała za przeciwniczkę tak zhierarchizowanego i okrzepłego historycznie konwenansu. Co więcej, najwięksi amerykańscy moraliści, odtranscendentalistów po Williama Faulknera, z najgłębszego powołania konstytuowali się jako oskarżyciele martwych i zakłamanych konwencji, a nie projektodawcy skodyfikowanych systemów moralistycznych. Amerykański com-mon man wreszcie nie był hipostazą wykoncypowaną w laboratorium doktryn społecznych, ale pioniersko-osiedleńczą rzeczywistością, kształtującą się na terenach cywilizacyjnie i obyczajowo dziewiczych i wtórnie dopiero cedującą część swych niczym nie krępowanych wolności samorealizacyjnych na rzecz sfederowanego kodeksu wspólnych, uznanych za nadrzędne, interesów. Nie musiał się więc wstydzić ani krępować - do Ameryki udał się właśnie po to, aby się od tego skrępowania uwolnić. Toteż nawet moralistyka amerykańska cechowała się - od Cottona Mathera, od kolonialnych jeszcze czasów - starotestamentową dosadnością i otwartością, a proces dojrzewania piśmiennictwa amerykańskiego, jako najbardziej wysublimowanej formy samoświadomości zbiorowej nowej społeczności, w naturalny sposób skłaniał do poszerzania i pogłębiania zakresu wyrażanych w nim doświadczeń człowieczych. Doświadczenie językowe było w tym względzie doświadczeniem elementarnym. Nawet spośród ekspatrydów uląkł się go tylko brytanizujący się wszelkimi dostępnymi środkami Henry James, bo i Eliot, i Pound, a przede wszystkim Gertruda Stein zabrali z sobą w świat językowe amalgamaty wytopione w amerykańskim tyglu - nie udałoby im się z pewnością wejść w ich posiadanie bez macierzystego doświadczenia językowego. Dos Passos wyprowadził z pospolitego kruszca językowego formuły krystalizacyjne procesów makro-społecznych, Masters - mikrokosmosów ludzkiej kondycji, Henry Miller zaś poetycki wyraz uczuciowości kształtującej się przecież także w najbardziej prymitywnych formach międzyludzkiego obcowania cielesnego - i językowego. Nic, co ludzkie, nie jest przecież z natury gorsze od uznanych już przejawów i form istnienia człowieczeństwa. Dopiero Burroughs, w pewien sposób na podobieństwo Becketta, sięgnął poza wszelki antropocentryzm, kreował i artykułował doznania i doświadczenia genetycznych mutantów uosabiających najbardziej ponure proroctwa o zagładzie i wyrodnieniu rodu ludzkiego.
I oto tłumacz, a potem inscenizator polski staje przed doświadczeniami takiej literatury, takiego dramatopisarstwa. Doświadczeniami doprawdy dla naszej kultury literackiej, a zwłaszcza teatralnej, nowymi. Pozostawiam na boku kwestię przekładów z prozy i poezji, gdzie dokonano bezsprzecznie bardzo wiele - ale gdzie wciąż jeszcze pozostają do rozwiązania problematy językowo najtrudniejsze: jak przełożyć (a także: jak opublikować!) podstawowy kanon dzieł Henry Millera, aby ani go nie upupić, ani nie przetworzyć w gigantyczny napis z dworcowego ustępu? Ale dramaturgia? To już nie czasy językowego weryzmu Naszego miasta Wildera, ani wtrętów żołnierskiej gwary w Huraganie na Caine Hermana Wouka, ani kolokwialnej sofistyki Edwarda Albeego. Oto na przykład sztuka Marshy Norman Wyjść w przekładzie Piotra Szymanowskiego* - przekładzie pełnym wyczuwalnego stropienia. Nie, nie zarzucam tłumaczowi złagodzeń - przeciwnie, chwilami wydaje się on wręcz tekst wyostrzać. "Więc obok nas mieszkał taki jeden dzieciak, no, taki wredny mały pizduś"... - każe on mówić "wykolejonej", jak się kiedyś mawiało, przez życie dziewczynie imieniem Arlie, podczas kiedy w oryginale ów chłopczyk sąsiadów nazwany jest "this creepy little fucker", co przy spospolitowaniu czasownika "fuck" tworzy o wiele mniejszy potencjał niż w brzmieniu zdania polskiego - coś nieomal jak "mały pierdziel". Ale czyni tak Szymanowski - bo ucieka przed onieśmielającą go trywialnością języka w to, co Zofia Chądzyńska nazwała kiedyś "gliglańskim", w pół-nowotwory i hybrydy językowe: "red shades", które alfons proponuje swej podopiecznej, tłumaczy na "czerwone patrzałki", jej "cute ass" każe mu nazwać "zgrabną dupką", a pewne wydarzenia z jej więziennej, przeszłości-"...you bustin outta Lakewood like that. Fakin that palsy fit, then beatin that guard half to death with his own key ring" - każe mu wspominać jako "tę rozpierduchę w Lakewood", kiedy to "udawałaś, że cię sparaliżowało, a potem tak przyłomotałaś temu klawiszowi w łeb tymi kluczami, że o mało co nie kopnął w kalendarz". Przesuwa to tekst w odmienne - zarówno od mowy potocznej jak i od "ksywki" wykorzystywanej w oryginale - rejestry stylistyczne. I mimo wszystkie te "wyciszenia", inscenizacja łódzka tej sztuki przechodzi do legendy jako najszerzej poszukiwana okazja do owych zduszonygh gulgotów na widowni.
W korzystniejszej sytuacji znalazł się - by pozostać w kręgu przykładów najdostępniejszych czytelnikom - Janusz Kondratiuk, przekładając sztukę Davida Mameta Bizon*, chociaż stopień językowej komplikacji tego utworu jest znacznie wyższy; rzecz w tym, że jego protagonistą jest zdeklasowany intelektualista-nauczyciel, Prof, rozumujący metodycznie i nawykły do wypunktowywania konkluzji i reguł wirtuoz języka przestępczego półświatka. Kondratiuk podjął wyczuwalny w tekście ton językowego pastiszu i śmiało sięgnął po bogaty zespół środków stylistycznych, od jak gdyby z rozmysłem podejmowanych z ulicy pospolitych błędów językowych (,,Te mietły"; "Przedstaw mnie szczegóły" - z niewątpliwą sugestią dla aktora, żeby położył akcent w wyrazie ostatnim na sylabie środkowej) poprzez wszystkie, również zebrane z ulicy, zwroty wulgarne i slangowe aż po neologizmy i konstrukcje improwizowane w zależności od sytuacyjnego kontekstu, co w pełni usprawiedliwia językowa inwencja bohatera (znakomite konstrukcje zdaniowe typu: "Jestem na hotelu, jakby mnie ktoś potrzebował... A jak nie na hotelu, to znaczy, że wyskoczyłem na kawę i zaraz wracam" - w oryginale: "Anybody wants to get in touch with me, Fm over the hotel... Fm not the hotel, I stepped out for coffee, Fil be back one miniite"). I przy tym stopniu ekwiwalentności stylistycznej obu wersji - angielskiej i polskiej - tego gejzeru językowego, jakim są kwestie Profa, nie ma się co czepiać przekładowcy o pewne anachroniczne eufemizmy (w rodzaju: kurna) czy szmoncesowate rymowanki (chujka-mójka), które do tekstu tłumaczenia wprowadza spoza wyobraźni językowej bohatera sztuki Mameta. Można spokojnie założyć, iż "gdyby Prof był Polakiem", z pewnością obracałby się właśnie w takim świecie językowych odniesień i inspiracji. Nie wiem, czy sztuka Mameta w przekładzie Kondratiuka poddana już została próbie scenicznego odbioru w Polsce - i bardzo jestem tej próby ciekaw. Ale w ogólności przeświadczony jestem, że nie ma innej drogi do przełamania owej zakłamanej pruderii językowej polskiej widowni teatralnej, jak ostra kuracja wstrząsowa. Nie ma się tu co, rzecz jasna, wdawać w dysputy z "moralistami", którzy raczą zapominać, iż tak zwane wyrazy nieprzyzwoite objawić mogą swą nieprzyzwoitość tym tylko, co sobie ich znaczenie lub funkcję uświadamiają - a stopień uświadomienia społeczeństwa w tym zakresie jest imponująco wysoki i teatr doprawdy nie ma tu żadnych luk edukacyjnych do wypełnienia. Istotna natomiast, w każdym zakresie i na każdym poziomie ekspresji słownej człowieka, jest świadomość rodzaju i funkcji stosowanych środków językowych - i tu owo sceniczne zwierciadło, odwzorowujące rzeczywiste sposoby i formy słownej artykulacji ludzkich doznań i przeżyć, może stać się bezcennym instrumentem budzącym i rozwijającym językową samoświadomość. Nie muszę chyba dodawać, że naprawdę ohydne są te "kurwy", które są watą słowną wypychającą koślawe zdania, które wynikają z niemoty i jąkliwego automatyzmu językowego - i nie są dla mnie z tego punktu widzenia gorsze od wtrętów typu "prawda-nie-prawda" albo rozpanoszonego ostatnio "po prostu" ("Ja poproszę dwa bilety na po prostu osiemnastą trzydzieści"). Pierwszą turę takiej kuracji w dziedzinie kultury literackiej mamy już za sobą - dzięki Ulissesowi Macieja Słomczyńskiego. Proszę sobie przypomnieć te pierwsze egzaltacje i onanistyczne podniecenia - i oto w ciągu kilkunastu lat, zrodzony przecież także ze sprzeciwu wobec językowego tabu świat językowy Joyce a stał się utrwaloną w świadomości czytelniczej przesłanką do rozumienia wielu zjawisk i procesów stylistycznych, dokonujących się w nowoczesnej prozie. Doświadczenie zachęcające - przede wszystkim do wzięcia na warsztat kanonu Henry Millera, przedstawianego czytelnikom dotąd, jakby to był szczególnie manieryczny epigon klasycyzującego symbolizmu.
Współczesna literatura dramatyczna podlega temu samemu procesowi - i albo poznamy ją taką, jaka jest, albo niewiele z niej zrozumiemy.