Pod żaglami Santa Marii
Po osiemnastu latach przerwy do Gdyni znowu zawinęło kilkadziesiąt żaglowców z 11 krajów w ramach regat Operation Sail. I choć rocznica odkrycia Ameryki świętowana jest poważniejszymi zlotami wielkich statków, takimi jak "Columbus" w Bostonie (gdzie także polskie jachty odniosły sukcesy), to przecież dużo skromniejsza bałtycka gala morska miała rys szczególny - za sprawą teatru.
Statek jako miejsce i tło spektaklu teatralnego jest czymś wyjątkowym, wielkim - powiedział Andrzej Wajda. Statkiem tym być zacumowany przy Skwerze Kościuszki "Dar Pomorza", a spektaklem - wyreżyserowana przez trójkę studentów Wajdy z warszawskiej PWST (Artur Hoffman, Ryszard Nyczka, Wojciech Starostecki) - polska premiera jednego z najważniejszych utworów francuskiego dramaturga Paula Claudela - "Księga Krzysztofa Kolumba". Pisana w latach trzydziestych zrazu jako libretto operowe do muzyki Dariusa Milhauda (jeszcze wcześniejsze było zamówienie Maxa Reinhardta), wystawiona została z ogromnym sukcesem w 1953 w Bordeaux przez Jeana-Louisa Barraulta i na stałe weszła do repertuaru jego teatru. Jest jedną z legend teatru francuskiego. Tak jak legendą jest twórczość Claudela, uznawana przez niektórych za równą w sile wyrazu Szekspirowi, przez innych za przebrzmiałą, obcą dzisiejszej wrażliwości.
Claudel traktował teatr jako miejsce, gdzie mówi się o sprawach najważniejszych, gdzie rozmawia się o związkach człowieka z Bogiem, a każda emocja nabiera wyrazu patetycznego. Daleki od nieoryginalnej "sztuki religijnej" prowokował czytelników i widzów stawianiem bohaterów swych utworów wobec wyborów najtrudniejszych. Prowokował także formą teatralną, z którą reżyserzy przez lata nie mogli dać sobie rady. Kreślone z rozmachem spektakle (a Claudel lubił ściśle współpracować z inscenizatorami) zbliżały się w gruncie rzeczy do poetyckiego, kameralnego rozważania sensu bytowania człowieka na ziemi. Rozmach inscenizacyjny służył ukazaniu bogactwa duszy człowieka, zawsze niespokojnej. W tej twórczości nie ma klasycznego spokoju.
Spektakl gdyński, który przygotował coraz ambitniej poczynający pod kierownictwem Krzysztofa Wójcickiego Teatr Miejski - na pierwszy rzut oka stanowi przeciwieństwo tych dążeń. Ósmego sierpnia zaproszono kilkutysięczną widownię (bilety rozeszły się błyskawicznie) na wielkie plenerowe widowisko osnute wokół fragmentów obszernego dramatu, a właściwie długiego szeregu scen. Spektakl - jego temat i bohater - wyrósł pośród tłumu turystów, w czasie fiesty towarzyszącej Operacji Żagiel.
Przed "Darem Pomorza" zbudowano scenę, a naprzeciw niej - wypożyczoną cyrkową widownię. Scenę wypełnił tłum ponad stu dwudziestu aktorów i statystów, a nad wszystkim górowały majestatyczne maszty "Daru" i biały żagiel. Widowisko plenerowe rządzi się własnymi prawami. Nie ma w nim miejsca na aktorstwo psychologiczne, znaki teatralne muszą być mocne, jednoznaczne. Stąd zapewne miłośnik Claudelowskiego teatru odnalazł w gdyńskim "Kolumbie" jedynie szkic, ale szkic trafnie wydobywający to, co najważniejsze, a co autor określił niegdyś jako "logikę, prostotę, słodycz, intensywność, tajemnicę". Akcja rozgrywa się na wielkiej, lekko pochyłej scenie, jedynie chwilami przenosi się na pokład, reje i olinowanie żaglowca. Wtedy jednak spektakl nabiera innego, zgoła nieteatralnego, rozmachu.
- Odczytałem Kolumba poprzez Konrada i Kordiana, bohaterów romantycznych - tak Daniel Olbrychski opisuje swój punkt widzenia. Stworzona przez niego postać jest również ledwie szkicowana, ale szkic ten uwidacznia sprzeczności człowieka, który wędrując za marzeniem, mieniąc się "ambasadorem Boga", niczym szaleniec dążył pod żaglami "Santa Marii" do pokonania swojego czasu. Nie jest to bowiem podróżnicza opowieść, lecz historia o tym, jak powstawał nasz świat, w którym do dziś jednym z najżywszych mitów jest mit Ameryki. Niejasna idea podróży na krańce świata przekształciła się w rzeczywistość, w której po równo dobra i zła: niosąc wiarę, Kolumb niósł też zagładę Indian, niewolnictwo. Sam umarł jako odtrącony nędzarz. Olbrychski opowiada o swym bohaterze, tak jak opowiadają - a nie wcielają się - pozostali aktorzy. Teatr ten jest bliski misterium, pełen hieratycznych gestów (choć - niestety - nie wszyscy aktorzy potrafili wykorzystać tę trudną i zapomnianą w polskim teatrze konwencję).
Jednak najważniejszym organizatorem, a właściwie jednym z bohaterów, jest muzyka Czesława Niemena. Po kilku latach przerwy, w czasie których Niemena z rzadka usłyszeć można było na celebrowanych solowych koncertach, kompozytor wrócił do teatru i przyniósł ton nowy. Panuje nad elektronicznym instrumentarium jak mało kto, narzuca spektaklowi własny rytm i - co ważniejsze - atmosferę swoistego poematu muzycznego.
- Chcieliśmy stworzyć rodzaj zdarzenia; a to nie jest to samo, co spektakl teatralny - mówi dyrektor Krzysztof Wójcicki. - Może uda nam się wytworzyć jakiś nowy rodzaj tradycji. W pewien sposób chcemy nawiązać do pokazywanego w Gdyni w końcu lat dwudziestych plenerowego "Księcia Niezłomnego" Osterwy i jego Reduty. W przyszłym roku na pewno wrócimy do "Kolumba". W tym spektaklu jest jeszcze dużo do zrobienia. Dzisiaj, gdy tak trudno o silniejszą ekscytację teatrem, cztery gdyńskie spektakle "Księgi Krzysztofa Kolumba" wywołały duże poruszenie. W teatrze mówiono, że od dawna nie zjawiło się tylu gości, także z zagranicy. Pani Marie-Josephine Whitaker przywiozła specjalny list od córki Paula Claudela. Poetycka wizja człowieka zawarta w jego dziełach, a przede wszystkim w największym, jeszcze w Polsce nie wystawianym, "Atłasowym trzewiczku", zaczyna najwyraźniej korespondować z nastrojami końca wieku.