Artykuły

Interpretacja szósta

Wydawało się, że Paweł Miśkiewicz jako reżyser wyzwolił się od wpływu Krystiana Lupy, ale jego sceniczna adaptacja "Auto da fe" Eliasa Canettiego pokazuje, jak trudno odciąć pępowinę - z festiwalu Interpretacje w Katowicach dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

Miśkiewicz w podobny sposób, jak Lupa, buduje nastrój i operuje magicznym, Vermeerowskim światłem. Co jakiś czas można usłyszeć znane z tego teatru tajemnicze dźwięki, które otwierają okno na inny świat i milkną tak samo nagle, jak się pojawiły. Nie wspomnę już o aktorach, a szczególnie o Iwonie Bielskiej, której Teresa zbudowana jest w niebezpiecznie podobny sposób do Matki Nietzschego z ostatniego aktu "Zaratustry".

Najbardziej interesująca w spektaklu Miśkiewicza jest kompozycja. Początek to oczekiwanie na wykład Kiena. W powieści ten erudyta i ekscentryk, doktor sinologii (proponowane mu profesury zawsze odrzucał), nigdy nie pojawiał się na sympozjach naukowych osobiście, czasem jedynie przesyłał tekst. W krakowskim spektaklu Piotr Kien (Jan Peszek) w końcu się zjawia, wyciąga manuskrypt i zaczyna odczytywać swoje dociekania. To fragmenty zbioru esejów Canettiego "Masa i władza", gdzie przedstawiona została wizja społeczeństwa masowego i kryzys indywidualizmu. Profesor Kien nie znosi demokracji. Pogarda dla mas jest głównym wyznacznikiem jego myślenia i bycia w świecie. Jedni są lepsi, a inni gorsi. Gdyby był profesorem, na studia przyjmowałby zaledwie grupkę wybrańców, by nie tworzyła się z tego masa. Peszek spokojnie czyta wykład swojego bohatera. Jego słuchacze powoli zaczynają wymykać się z sali. Jemu to jednak nie przeszkadza. Przecież on nimi gardzi i od początku wygłasza ten wykład dla siebie, robiąc w ostatniej chwili poprawki i notując nowe pomysły.

Wspaniałą kodą jest zakończenie. W finale spektaklu Pawła Miśkiewicza na proscenium siada Jan Peszek, tym razem jako Jerzy Kien i odczytuje opis pożaru biblioteki swojego brata. Zamyka książkę i gdy otwiera ją ponownie, widzimy smugę ognia, która pożera powieść. Oto, co pozostało z jego erudycyjno-arystokratycznej utopii Ten gest przypomina trochę finałową scenę z "Zaratustry" Krystiana Lupy, gdzie również zostaje podjęta dyskusja z Nietzscheańską wizją człowieka i świata.

Osnowa spektaklu Miśkiewicza jest znakomita. Gorzej niestety z tym, co ją wypełnia. Adaptacja jest linearna i wierna oryginałowi. To jeszcze jednak nie jest zarzut. Najgorsze, że spektakl zaledwie prześlizguje się po tematyce powieści, opowiadając jedynie fabularne perypetie. Momentami to ciąg kabaretowych gagów. Na spotkaniu po spektaklu często używano słowa "gwiazdy" i rzeczywiście coś w tym jest, co nie znaczy, że wychodzi to przedstawieniu na dobre. Pewnie gdyby w taki sposób grać Zapolską, powstałoby świetne przedstawienie, ale w odniesieniu do powieści Canettiego, zaczyna drażnić, bo zamiast diagnozy współczesnej kultury i katastroficznej wizji jej degradacji, pozostaje zaledwie banalna historyjka o zwariowanym naukowcu i wulgarnej babie, która wtargnęła w jego życie i czując się coraz pewniej, chce przejąć jego majątek.

Paweł Miśkiewicz nieraz już pokazał, że jest świetnym reżyserem, ale "Auto da fe" nie jest udaną realizacją. Po jakimś czasie, gdy zapoznajemy już wszystkie środki wyrazu, spektakl staje się nużący i nijaki. Mimo zwartości i trudnego języka, powieść Canettiego działa jak magnez. Nie można się od niej oderwać. Gdyby zabraniono mi ją czytać po zmroku, pewnie siedziałbym z latarką jak profesor Kien w dzieciństwie i z niepokojem przewracał pod kołdrą kolejne strony. O krakowskim spektaklu tego powiedzieć nie mogę. Pozostawił mnie zupełnie obojętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji