Artykuły

Odchodząca z Teatru Polskiego aktorka ujawnia, co wyprawia nowy dyrektor

- Żegnam się z Teatrem Polskim, bo rozmowa z dyrektorem Morawskim to przekraczanie granic absurdu. No i to, co wyczynia, by nie było protestów publiczności; sprawdza bilety, przesadza widzów, a nawet gasi światło w teatrze. I wygłasza to swoje słynne: "Jestem dyrektorem, mogę wszystko" - rozmowa z Małgorzatą Gorol w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Magda Piekarska: Nie ma cię już we Wrocławiu?

Małgorzata Gorol: Od 24 października jestem w Katowicach, jutro mam tam premierę "Leni Riefenstahl. Epizodów niepamięci" w reżyserii Eweliny Marciniak. I już nie wracam. 7 listopada w Krakowie zaczynam pracę nad "Kosmosem" z Krzysztofem Garbaczewskim. Od 1 grudnia oficjalnie będę aktorką Narodowego Starego Teatru. Potem wchodzę do obsady nowego spektaklu Jana Klaty.

A właśnie dowiedziałam się, że w listopadzie do mieszkania, które wynajmuję we Wrocławiu, wprowadza się ktoś inny.

Zdążyłaś się spakować?

- Jak się śpi na materacu w wynajmowanym mieszkaniu, to nie ma wiele do pakowania. Bo mnie tu trzymał teatr. Tak naprawdę nie miałam kiedy się wyprowadzić, odbyć pożegnalnego spaceru. Musiałam zniknąć stąd w sekundę. Może i dobrze, że to wszystko się odbywa w takim tempie, że nie mam czasu na rozpamiętywanie. Płakałam nad tą decyzją. A tym wszystkim internetowym trollom, którzy mówią nam, aktorom z Polskiego: "jak wam się dyrektor nie podoba, to się wynoście", powiem jedno: nie wiecie, o czym mówicie.

A gdybym zapytała o plany zawodowe rok temu, co byś powiedziała?

- Rok temu do jakiego teatru miałabym pójść? Do jakiego zespołu? Kto miałby mi wynagrodzić rozstanie z Polskim? Przecież kiedy Krzysztof Mieszkowski przyjmował mnie do pracy, to było jakbym Pana Boga za nogi złapała. Ja wtedy nie potrzebowałam więcej - pracowałam we wspaniałym zespole, miałam perspektywy rozwoju, świetnych reżyserów, z którymi chciałam grać.

Owszem, miałam propozycje od innych dyrektorów, ale nie wiem, czy przed 1 września zdecydowałabym się odejść. Bo Mieszkowski potrafił ludzi zatrzymać.

Czym?

- Na pewno nie pieniędzmi! Pracą z Krystianem Lupą na przykład. Odchodzić z Polskiego w momencie, kiedy pracował tam Lupa, byłoby grzechem.

To "Procesu" najbardziej żałujesz?

- Chyba nawet bardziej tego, że nie będę robiła spektakli z tym zespołem. Bo konstelacja ludzka w Polskim jest wyjątkowa. Agnieszka Kwietniewska, Michał Opaliński, Halina Rasiakówna, Ewa Skibińska, Adam Szczyszczaj, Adam Cywka, Kasia Strączek, Wiesiek Cichy, Janka Woźnicka - mogłabym długo wymieniać. Wszyscy ze zrozumieniem przyjęli moją decyzję. Bo to zespół powodował, że zarówno my na scenie, jak i publiczność na widowni odczuwała efekt wielkiego WOW. Ja odchodzę, ale są w Polskim aktorzy, którzy przetrwali tam trzynastu dyrektorów. I w nich jest nadzieja. Oni tu zostaną, ale to nie znaczy, że podporządkują się tej "dobrej zmianie". Polski i Wrocław to ich życie i nie wyobrażają sobie go gdzie indziej. Dlatego wierzę, że Polski przetrwa.

Z nowym dyrektorem nie było szansy na porozumienie?

- Nie. Sama tzw. rozmowa sezonowa to było przekraczanie granicy absurdu. Takie spotkanie polega zwykle na tym, że dyrektor opowiada, jakie plany wiąże z aktorem. A Morawski zapytał: "czy istnieje taki klawisz w fortepianie, którego jeszcze nie nacisnęłam, a bardzo bym chciała".

Kiedy spotkałam się z nim po raz drugi, zapytałam, jakie ma plany wobec mnie. Bo wciąż nic nie było wiadomo. Nazwiska reżyserów trzymane w tajemnicy, rzekomo trzy premiery do końca sezonu, chociaż ostatnio słyszałam, że ma być ich sześć. No i usłyszałam taką gombrowiczowską frazę: "chciałbym panią obsadzić. w obsadzie. obsady.". Pytam, u kogo. No i znowu słyszę: "obsada obsady w obsadzie". Mówię: "Proszę pana, do końca tego sezonu miałam być w obsadzie u Lupy, Garbaczewskiego, Rychcika". Odpowiedź: "Ale to nie moja wina". Dodał: "Chciałbym, żeby pani zagrała dużą rolę". Znów zapytałam: "Ale u kogo?". Odpowiedzią były jakieś pochrząkiwania, wreszcie wydusił, że u Pawła Świątka, przy czym wiem, że był to blef.

Powiedziałam, że składam wypowiedzenie. Nie próbował mnie nawet zatrzymać. Z uśmiechem napisał: "wyrażam zgodę". Trochę mi się nawet przykro zrobiło, że to tak szybko poszło.

Ale nie brałaś pod uwagę, że cię przekona do zmiany zdania?

- Nie, bo to, co się dzieje teraz w Teatrze Polskim, przechodzi wszelkie granice. Mam wrażenie, że Morawski wypiera całą tę sytuację protestu. Wszędzie chodzi z piarowcem, który mu doradza, co mówić i jak się zachowywać. Ale czasem, kiedy go zabraknie, wypada z tej formy. Tak jak po czytaniu na Scenie Kameralnej, kiedy próbował rozmawiać z publicznością i powiedział jej: "Ale ten teatr nie jest dla was".

Do nas przyszedł po spektaklu za kulisy i powiedział: "Dziękuję za spektakl, dziękuję za waszą pracę. Możecie sobie protestować, ile chcecie i gdzie chcecie, ale nie w swojej firmie". Jedna z aktorek zaprotestowała: "nasz teatr to nie jest firma". "To jest firma!" - odpowiedział.

Po tym czytaniu zabronił nam zaklejać taśmą usta, my się sprzeciwiliśmy. A następnym razem sprawdzał bilety, przesadzał widzów, a po spektaklu zgasił światło w teatrze. I wygłosił to słynne: "Jestem dyrektorem, mogę wszystko".

Rzeczywiście, było ciemno przez kilkanaście sekund.

- Ale dyrektor Morawski bynajmniej nie poszedł po rozum do głowy i kazał ponownie włączyć światło. Światło robocze zapalił aktor Tomasz Lulek w trosce o bezpieczeństwo naszych widzów, wszak w ciemności niewiele trzeba, żeby wybuchła panika i ludzie zaczęli się tratować.

Czasami trudno jest mi uwierzyć, że Morawski jest aktorem, że miał cokolwiek wspólnego z teatrem. Bo wydaje się kompletnie pozbawiony wrażliwości, empatii. Dzień po pierwszym proteście publiczności, po spektaklu "Śmierć i dziewczyna", graliśmy kolejny. Rozgrzewamy się przed przedstawieniem, które ma się rozpocząć o 19. I nagle, o wpół do siódmej, inspicjentka podaje informację: "w związku z sytuacją, jaka miała miejsce wczoraj, dyrektor zejdzie do nas na rozmowę za pięć siódma".

Wyobrażasz sobie? My się przygotowujemy do grania, a on za pięć siódma chce z nami rozmawiać! Mija kwadrans i inspicjentka znów się odzywa: "dyrektor postanowił się jednak nie spotykać, żebyście mogli się skupić przed spektaklem". Skupienie diabli wzięli, tym bardziej, że wiemy, że rozmawiał z koordynatorem obsługi widowni, że wydał dyspozycje odnośnie do pilnowania widzów, żeby nie dopuścić do kolejnego protestu, że kazał sobie przygotować mikrofon za kulisami.

Wiedzieliśmy, że się czai. Ale gramy. Jestem tuż przed finałem, wpadam za kulisy, rozbieram się do naga, charakteryzator maluje mnie sztuczną krwią. I nagle widzę, że w ciemności ktoś siedzi. W takim momencie żaden techniczny by tam nie zajrzał, wszyscy wiedzieli, że jestem tam ja goła i charakteryzator. No i to był Morawski. Nie wyobrażam sobie, że Mieszkowski wpakował się za kulisy w takiej sytuacji. To jest brak minimalnego szacunku dla aktora.

A kiedy poczułaś po raz pierwszy, że to nie jest już twoje miejsce?

- W nocy przed przyjściem Morawskiego do teatru siedziałyśmy z Janką Woźnicką i Martą Ziębą w Skrzypku [pub na Bogusławskiego - dop. red.] Z ogródka widać tam wejście do teatru. I nagle zobaczyłyśmy ochroniarzy, których nigdy wcześniej nie widziałyśmy. Na naszych oczach ta nasza przestrzeń zamieniła się w cudzą.

Następnego dnia, po tym happeningu, kiedy staliśmy wszyscy przez 16 minut z zaklejonymi ustami, weszłyśmy do teatru. W bufecie panowała jakaś potworna cisza, aż poczułyśmy się nieswojo. Postanowiłyśmy wyjść od strony foyer. I widzimy, że po drugiej stronie drzwi stoją Andrzej Kłak i Marcin Pempuś, a kierownik administracyjny trzyma drzwi. Mówi, że nas nie wypuści i że takie są ustalenia dyrektora. Marta próbuje z nim rozmawiać: "Tadeuszu, przecież jesteśmy kolegami, znamy się tyle lat". A on od razu na dystans i zwraca się do niej per: pani. Bo wraz z Morawskim pojawili się ludzie dyrektora, ludzie nowej władzy.

Nie jest tak źle mieć wspólnego wroga, gorzej jak linia barykady przechodzi przez teatr. W jeden dzień relacje się zmieniły. Informatyk, którego nie widziałam przez cztery lata ani razu, nagle jest wszędzie: sprawdza bilety, siedzi w kasie, a nawet grozi jednej z pracownic, wychodząc z gabinetu dyrektora: "Nawet nie wiesz, ile informatyk może wiedzieć o was wszystkich".

Rekwizytor rzuca pogardliwie na nasz widok: "Mordokleje". Nowa sekretarka ruga koleżankę z działu literackiego: "Uprzedzano mnie, z kim mam do czynienia, ale trafiła kosa na kamień".

A dyrektor od działu literackiego do jednej z aktorek powiedział: "to pani nagabywała aktorów i widzów, żeby zostali". "Jak miałam to robić? Z zaklejonymi ustami?" - zapytała. Ona na to: "Ja mam to wszystko nagrane". Usłyszeliśmy też, że mamy schodzić ze sceny, jeśli publiczność urządza manifestację - żeby nie identyfikować się z tym, co mówią.

Innym razem zażądał tekstu "Rzezi". W odpowiedzi słyszy coś o "Bogu mordu" i upiera się, że chce "Rzeź". A "Rzeź" to przecież film Romana Polańskiego na podstawie "Boga mordu" Yasminy Rezy.

Jak to się skończy?

- Jestem przekonana, że prędzej czy później to nieporozumienie minie, pytanie tylko, ile to potrwa. To wszystko jest smutne, a porównania z komuną same się nasuwają. Pewna starsza aktorka powiedziała mi: "Najgorsze, że oni was przeczekają. Wy sobie protestujecie i racja jest po waszej stronie, ale ludzie pękają, bo aktor chce grać".

Ja odchodzę, żeby nie było sytuacji, że pójdę na kompromis i zagram w tym "Chorym z urojenia". Ale pewnie ktoś zagra. Pytanie kolejne; na jaką skalę można utrzymać ten bierny opór. Bo to jest gra na czas. Morawski planuje remonty, które sparaliżują pracę teatru. Widzowie, którzy dali nam mnóstwo energii swoją postawą, kiedyś też się zmęczą. Bo ile jeszcze tych gestów można wykonać?

Nie chciałam stępić w sobie tego radykalizmu i dlatego postanowiłam odejść. Ale nikomu nie mówię: "zostań albo odejdź". Bo nie każdy może sobie pozwolić na taki gest. Zresztą podziwiam aktora, który przeczekuje kolejnych dyrektorów, że to oni są zmienni w jego drodze. Bywa trochę lepiej, trochę gorzej. Tylko że teraz nie jest "trochę gorzej". Dla mnie to jest tragedia, katastrofa.

Nowy dyrektor jest jak jakaś zjawa - przezroczysty, nieszczery, nie idzie się dokopać do jego motywacji, nie wiadomo, o co mu chodzi. Nigdy nie wyszedł do nas, do zespołu, żeby przyjąć nasz sprzeciw, z nim polemizować. Wciąż się zastanawiam, z czego jest skonstruowany ten człowiek, że to wszystko wytrzymuje. Ja bym go zrozumiała, gdyby za nim stało jakieś marzenie o teatrze. Bo zmiany są naturalne - pojawia się nowy dyrektor, zwalnia część aktorów, przyjmuje nowych. Ale na początku jest pomysł na teatr.

Tutaj go nie ma, to widać coraz wyraźniej, na każdym kroku. Może więc chodzi o samo stanowisko, ale tego też nie wiemy, bo jego motywacja jest tajemna. Rzeczywistość jest taka, że mamy listopad, a nie ma wciąż planów artystycznych. W teatrze się nie pracuje, bo nie ma nad czym.

Jest tak źle, że tylko czarny humor nas ratuje. Bartkowi Porczykowi, którego zdjęcie z Wielkiej Improwizacji z "Dziadów" z uniesioną ręką trafiło na fanpage Polskiego, ktoś dopisał: "Won na balkon". Jak koledzy chcą mi dokuczyć, mówią: "Ty, aktorko Teatru Morawskiego".

Teatr Morawski będzie jeszcze Polski?

- We Wrocławiu teatr zawsze się wybijał, to miasto stoi nazwiskami wielkich twórców - Jerzego Grotowskiego, Henryka Tomaszewskiego, Jerzego Jarockiego, Krystyny Skuszanki, Jerzego Krasowskiego, Krystiana Lupy, Jerzego Grzegorzewskiego. Jakaś siła tkwi w tym miejscu, w tej scenie. I to się nie zmieni, ja w to wierzę głęboko. Zawsze miałam w sobie dumę, że jestem z Polskiego, że debiutowałam w tym teatrze.

Masz jakieś marzenie dla Polskiego?

- Marzy mi się, że przetrwa. I że wszyscy razem sobie jeszcze zagramy. Że "Proces" powstanie, a teatr nie zostanie zniszczony, sprowadzony do poziomu prowincjonalnej, mieszczańskiej, nic nieznaczącej sceny. Że będzie poszukujący, bezczelny, że zwycięży tę trudną chwilę. A jak już to się stanie, to przypieprzy takim spektaklem, że wszyscy będziemy żałować, że stąd odeszliśmy. Będę mogła wtedy z dumą oglądać moich kolegów na festiwalach. Ale żeby to marzenie się spełniło, Morawski musi odejść.

* Małgorzata Gorol, ur. w Katowicach, absolwentka krakowskiej PWST. We wrocławskim Teatrze Polskim zadebiutowała rolą w "Mitologiach" w reżyserii Pawła Świątka, potem zagrała m.in. w "Podróży zimowej" (reż. Paweł Miśkiewicz) i "Śmierci i dziewczynie" (reż. Ewelina Marciniak) - za tę ostatnią kreację dostała w ub.r. nagrodę WARTO.

Na zdjęciu: Małgorzata Gorol w spektaklu "Śmierć i dziewczynia".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji