Artykuły

"Kotka na gorącym blaszanym dachu" w Teatrze Narodowym

"Kotka na gorącym blaszanym dachu" w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Witold Sadowy.

Minęły już trzy lata od premiery przedstawienia "Kotki na gorącym blaszanym dachu" Tennessee Williamsa w Teatrze Narodowym w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Wciąż cieszy się ono nie słabnącym powodzeniem. Bilety na nie zdobywa się z trudem. Od początku byłem nim zachwycony. A teraz po trzech latach jeszcze bardziej. To kawał znakomitej aktorskiej i reżyserskiej roboty. Kilka dni temu obejrzałem je po raz trzeci. I po raz trzeci z zapartym tchem śledziłem losy bohaterów tej sztuki. Napisanej w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. W okresie, kiedy jej autor był już sławny. A jego sztuki "Szklana menażeria" i "Tramwaj zwany pożądaniem" odnosiły sukcesy nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie. Na podstawie tej sztuki powstał też głośny film z Elizabeth Taylor w roli Maggie i Paulem Newmanem jako Brickem. Sceniczna prapremiera "Kotki na gorącym blaszanym dachu" odbyła się na Broadwayu w roku 1955. Grana była do roku 1957. W okresie panującego zakłamania. Zimnowojennego makkartyzmu i prowadzonej nagonki na domniemanych komunistów. A także na wszelkiego rodzaju odchylenia niezgodne z obowiązującymi normami moralności. Nie krytykowało się wtedy kościoła i nie mówiło o odmiennościach seksualnych. Z tego też powodu za namową reżysera tej sztuki Elli Kazana autor przerabiał ją kilkakrotnie. Mając na względzie przede wszystkim wątek homoseksualny Bricka. Dziś kiedy czasy się zmieniły i wszyscy głośno wypowiadają się na wszystkie tematy, sztuka w znakomitym przekładzie Jacka Poniedziałka, mimo wulgaryzmów nikogo nie obraża ani nie gorszy. Aktorzy w przedstawieniu Grzegorza Chrapkiewicza rozmawiają ze sobą językiem pełnym wulgaryzmów. Takim, jakim na co dzień posługują się nie tylko młodzi ludzie, ale także ludzie dorośli z tytułami naukowymi. Nie jest to zbyt chwalebne, ale takie mamy dziś czasy. Tak zwany parlamentarny język już dawno nie obowiązuje.

Kiedy po wojnie oglądałem w Łodzi sztukę G. B. Shawa "Pygmalion" z Karoliną Lubieńską i Stanisławem Daczyńskim i ze sceny padło nieoczekiwanie słowo "gówno" z ust Elizy, widownia zamarła. Dziś w porównaniu z innymi wulgaryzmami to słowo jest dziecinną igraszką.

Ale wracając do "Kotki na gorącym blaszanym dachu", to z satysfakcją odnotowuję, że Edyta Olszówka to wybitnie utalentowana aktorka i osobowość. Wcieliła się w postać Maggie bezbłędnie. Po dwóch latach grania tej roli, po Małgorzacie Kożuchowskiej, pogłębiła tę postać. Elektryzuje widownię. Jest piękną kobietą. Kipi temperamentem. Niewyżytym erotyzmem. Bałwochwalczą miłością do męża, który z nią nie sypia od dawna. Odtrącana i poniżana, pozornie udaje, że wszystko jest w porządku. Ale to nieprawda. Jest bardzo nieszczęśliwa. Wszystkie te stany emocjonalne przekazuje z wielką precyzją widowni. Pamiętam doskonale jej debiut aktorski z roku 1994. Zaraz po łódzkiej PWSFTViT w teatrze swojego profesora Jana Machulskiego w sztuce "Motyle są wolne". Już wtedy przykuwała uwagę widza. I moją także. Powiedziałem jej po premierze, że zrobi karierę. Przepowiednia się sprawdziła. Choć wtedy nie bardzo w to wierzyła.

Szczególną rolę w tej sztuce odgrywa Duży Tata. W tę postać wciela się wielki artysta Janusz Gajos. Zakłamany tyran i despota. Trzymający w ryzach całą "kochającą" się niby rodzinę. Przeszedł w życiu wszystkie szczeble, zanim stał się bogaczem. Począwszy od biedy. Nie zaznając prawdziwego szczęścia. Czterdzieści lat żył w zakłamaniu z kobietą, której nienawidził i spłodził jej synów. Kiedy pojawia się na scenie, góruje nad wszystkimi. Kolejna ważna postać w sztuce to jego syn Brick, którego naprawdę kocha. Zakłamany, jak wszyscy w tej rodzinie. Topiący swoje problemy w alkoholu. Tę postać gra znakomicie Grzegorz Małecki. Mój ulubiony artysta. Jeden z filarów Teatru Narodowego. Jego rozwój artystyczny i karierę śledzę, począwszy od dyplomowego przedstawienia w roku 2000 w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Grał wtedy z wielkim przejęciem i głębią przeżycia Konrada -Gustawa w "Dziadach" Adama Mickiewicza. Potem oglądałem go we wszystkich rolach granych w Teatrze Narodowym. W każdej był doskonały. Ważną postacią w sztuce jest także Duża Mama. Wciela się w nią bez reszty, z wielką klasą znakomita aktorka Ewa Wiśniewska. Prezentując różnorodność odcieni. Każde jej słowo, gest, spojrzenie a nawet pauza, to majstersztyk. Resztę obsady dopełniają doskonała Beata Ścibakówna jako Mae , zwana Panią Siostrą. Z pozoru słodziutka, a w rzeczywistości fałszywa i żmija pazerna na spadek po Dużym Tacie, Marcin Przybylski w roli księdza Tookera, uśmiechającego się zagadkowo i jako prawnik Gooper, mąż Mae zwany Panem Bratem - Oscar Hamerski. Mający gotowy plan przejęcia z żoną majątku po śmierci Dużego Taty. I wreszcie w roli Doktora Baugh przymilny Mirosław Konarowski. Wszystkim włącznie z reżyserem Grzegorzem Chrapkiewiczem, który sztukę przygotował, składam gratulacje i dziękuję za ucztę duchową, jaką mi zgotowali. W przeciwieństwie do tych "genialnych" realizatorów, którzy usiłują podporządkować sobie dzisiejszy teatr - Demirskiego, Strzępki, Kleczewskiej, Klaty, Zadary i Rychcika. Wmawiających niewyrobionym widzom, że to, co robią, to znakomity teatr. I choć nie odmawiam im talentu, to mam odmienne zdanie na ten temat. Mam skalę porównawczą, dzięki przeżytym latom i doświadczeniu. Uważam, że to, co robią, to popłuczyny po prawdziwym teatrze. Zwykłe cwaniactwo, kumoterstwo i hochsztaplerka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji