Artykuły

Kino polskie nie istneje

- Miałem trudności w przejściu przez zdjęcia próbne, bo byłem odrzucany jako aktor niezdolny. Te zdjęcia polegały na tym, że dawało się delikwentowi kawałek roli do zagrania - co było nonsensem, bo nie miał o roli zielonego pojęcia - swoje początki w filmie wspomina BOGUSŁAW LINDA.

Krzysztof Lubczyński: - Pamięta Pan swój pierwszy plan filmowy?

Bogusław Linda: - To było jakieś 35 lat temu, jeszcze przed szkolą filmową. Byłem statystą numer trzy w scenie kręconej przy Moście Toruńskim w jakimś polsko-niemieckim czy niemieckim filmie Zanussiego. Wkrótce potem przy krakowskim Barbakanie trzymałem halabardę jako drugi czy trzeci Strażnik na planie serialu "Czarne chmury".

Kiedy zagrał Pan pierwszą dużą rolę?

- W 1978 chyba roku. Wcześniej miałem trudności w przejściu przez zdjęcia próbne, bo byłem odrzucany jako aktor niezdolny. Te zdjęcia polegały na tym, że dawało się delikwentowi kawałek roli do zagrania - co było nonsensem, bo nie miał o roli zielonego pojęcia.

Jak Pan oceniał wtedy polskie kino jako widz?

- Wtedy wszyscy się polskim kinem interesowali, bo to był czas ważnych filmów Wajdy, Hasa, Kieślowskiego i świetnych operatorów, i może mniej aktorów. Te filmy mnie fascynowały, co nie zmienia faktu, że równocześnie byłem zafascynowany kinem amerykańskim. Wtedy do Polski docierały firmy dobre gatunkowo a nie taki chłam jak dziś. Moja edukacja aktorska polegała na tym, że z pewnym Amerykaninem polskiego pochodzenia, który robił w Krakowie doktorat z Witkacego i którym się trochę opiekowałem, chodziłem na różne filmy. Był zapalonym kinomanem i opowiadał mi anegdoty o aktorach, o planie zdjęciowym, o sposobach gry. To on mnie uwrażliwił na odmienność grania w kinie amerykańskim, na specyficzne dialogi, na tamtejszą metodę i na to, że można to także w Polsce wykorzystać. Zwracał mi też uwagę na sposób gry naszych idoli, Brando, Nicholsona, De Niro. Później starałem się wykorzystać to we własnej grze w polskich filmach. Np. coś takiego jak przeżywanie psychofizyczne w określonym momencie na planie w ogóle w Polsce nie istniało. W szkole teatralnej nie tylko nie mówiło się o graniu w filmie, ale nawet zabraniano grania w filmach. Nasi profesorowie nie uważali aktorstwa filmowego za szlachetny zawód, raczej za dziecko, które może się przypadkowo, po drodze przydarzyć. Szlachetne było granie w teatrze.

Polscy aktorzy filmowi, tacy jak Zbigniew Cybulski czy Daniel Olbrychski, także Pana na fascynowali?

- Trochę mniej, bo jednak byłem uwrażliwioy na inny sposób grania niż ten, który i Cybulski, i Olbrychski uosabiali. Od dziecka marzyłem, żeby zagrać w westernie, uwielbiałem je pasjami, szczególnie "Siedmiu wspaniałych" czy "Rio Bravo" z jego piosenkami.

Czy udział w takich fumach jak "Gorączka" Agnieszki Holland albo "Przypadek" Kieślowskiego, przypisywanych do kina moralnego niepokoju, traktował Pan wyłącznie jako profesjonalne zadanie aktorskie, czy też angażował Pan również swoje prywatne emocje społeczne, polityczne?

- Zdecydowanie to drugie. Samo granie w nich już było angażowaniem się. Zresztą wszystkie moje dwanaście filmów, w których grałem w Polsce, aż do festiwalu w 1986 chyba roku, znalazły się na półkach. Poza tym wspólnie z reżyserami Kieślowskim, Agnieszką Holland, Saniewskim, Kijowskim, Zaorskim, operatorami, odtwórcami głównych ról pisaliśmy dialogi, co też świadczyło o zaangażowaniu.

Z kina moralnego niepokoju wszedł Pan w roku 1988 do kina akcji w filmie Jacka Bromskiego "Zabij mnie, glino". Przeczuwał Pan, że rozpoczyna się nowa epoka w historii polskiego kina i nowy okres Pana aktorskiej kariery?

- Rzeczywiście, film Jacka był jednym z pierwszych filmów tego gatunku w Polsce. Przyznam, że byłem już wtedy znużony kinem moralnego niepokoju. Także dlatego wyreżyserowałem film "Seszele". Pierwotnie jego scenariusz, napisany przez Cezarego Harasimowicza, był polityczny, o wymowie antytotalitarnej, więc długo nie udawało mi się go zrealizować, a kiedy już mogłem, to już o tym filmu robić nie chciałem i zmieniliśmy scenariusz. Powstał film o nadziei, o marzeniach. Na festiwalu gdyńskim w 1990 roku film nie został dobrze przyjęty. Wiem, że "Seszele" stały się filmem kultowym i pokazywanym w różnych kinach akademickich.

Jednak filmem, który ugruntował Pana pozycję aktorską i wykreował słynny wizerunek Lindy-macho, były "Psy" Władysława Pasikowskiego. Jego znaczenie i recepcja znacznie wykroczyły poza funkcję gatunku, czyli policyjnego kina akcji Andrzej Wajda powiedział, że był wstrząśnięty tyleż wymową filmu, co reakcją publiczności, która śmiała się i klaskała, gdy esbecy nieśli pijanego kolegę śpiewając szyderczo "Balladę o Janku Wiśniewskim", utwór z kręgu ikon solidarnościowych. Powiedział też, że dowiedział się w tym momencie czegoś, czego o Polsce nie wiedział, a był to, przypomnijmy, rok 1991.

- Myślę, że Wajda miał rację i że ten film był skowytem, inną odmianą kina moralnego niepokoju. Choć gatunkowo policyjny mówił o ówczesnej Polsce, o czarnych i czerwonych, o dalszym ciągu polskiego piekła i mówił uczciwie. Był wyrazem rozczarowania nową Polską. Zastosowany został tu schemat "buntownika bez powodu" Jamesa Deana, z tym że w tym przypadku powód akurat był. Był to też bunt przeciw pewnym konwencjom filmowym wypracowanym przez Wajdę, Marczewskiego i innych. Dotąd byłoby nie do przyjęcia, żeby w filmie moralnie słusznym śpiewano szyderczo taką piosenkę. My natomiast uznaliśmy, że zgodnie z prawdą psychologiczną byli ubecy mieli prawo taką piosenkę śpiewać.

Kto ułożył te soczyste dialogi, których fragmenty weszły do języka potocznego do tego stopnia, że niektórzy, np. ja z kolegą, żartobliwie mówią "Psami"?

- Byliśmy w polskim kinie prekursorami, jeśli chodzi o język, o te "kurwy" i "pierdolenia" rzucane na ekranie. Wcześniej nawet bandziorzy z Pragi mówili w filmach językiem literackim, a najgorszym przekleństwem była "cholera".

Spotykał się Pan z widzami. Z kim z bohaterów tego filmu najczęściej się solidaryzowali?

- Myślę, że z głównymi bohaterami, min. Frankiem Maurerem, a także tymi, których grali Janusz Gajos i Marek Kondrat. Film był ogromnie popularny. Pamiętam pokaz, a po nim spotkanie w Toruniu, po festiwalu w Gdyni, w wielkiej auli, która była wypełniona do ostatniego miejsca tak, że część widzów stała.

Czy zgadza się Pan z opinią, że kino akcji przeżywa swój zmierzch?

- Tak, bo zmalało zapotrzebowanie społeczne na ten gatunek, nastąpił przesyt. Takie kino stało się niemodne, powracamy do kina społecznego i psychologicznego.

Polskim filmom akcji od początku zarzucano powielanie wzorów amerykańskich i mówiono, że polskie kino powinno wyrastać z rodzimej gleby.

- O obliczu kina decydują widzowie a nie krytycy. Widzowie chcieli wtedy chodzić na takie filmy. Jeśli znajdzie się taki talent jak wczesny Wajda i zrobi takie filmy jak "Kanał" czy "Ziemia obiecana", to i dla nich znajdą się dziś widzowie.

Ról kostiumowych zagrał Pan niewiele, ale dwie, jakie Pan akurat zagrał, Jacka Soplicę w "Panu Tadeuszu" Wajdy i Petroniusza w "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza, oceniono wyżej niż same filmy. Przeciwnicy ekranizacji dawnej klasyki narodowej mówią pogardliwie o "kanonie lektur szkolnych". Jest Pan zwolennikiem takich ekranizacji?

- Jestem miłośnikiem historii, więc generalnie powiem, że tak. Jest tylko pytanie, jak te filmy robić.

Do własnego pomysłu ekranizacji "Krzyżaków" już Pan nie wróci?

- Nie wiem, ale uważam, że warto było ten film zrobić, bo ekranizacja Forda sprzed 47 lat jest już bardzo anachroniczna. To bardziej teatr niż kino. Z moimi "Krzyżakami" nie udało się, bo projekt padł ofiarą jednej z afer bankowo-finansowych, jakie działy się w tamtym okresie wokół dużych produkcji filmowych. Szkoda.

Prowadzi Pan szkołę filmową. Jaki jest jej profil?

- Jestem jej współwłaścicielem z Maciejem Ślesickim. Jest to szkoła dwuletnia, policealna, zawodowa. Kształcimy reżyserów, scenarzystów, operatorów, charakteryzatorów i aktorów, ale nie teatralnych. Wspomagają nas też wykładowcy z nowojorskiej szkoły Kazana. W tym roku wypuścimy pierwszych absolwentów. Niektórzy już grają i robią etiudy.

Sporty ekstremalne nadal Pana pociągają? Czuje Pan w sobie ciągle ten fizyczny szwung do przełamywania ograniczeń ciała i psychiki?

- Nigdy mnie to specjalnie nie fascynowało. Domyślam się, że nawiązuje pan do telewizyjnego serialu dokumentalnego sprzed kilku lat. Po prostu wspólnie

z kolegą Andrzejem Ziarką, ratownikiem TOPR, wykorzystaliśmy popyt telewizji na taki program i skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji.

Jak Pan widzi przyszłość polskiego kina?

- Niezbyt optymistycznie. Kino to filmy robione na taśmie filmowej, do kin a nie do telewizji. Dlatego kiedy na festiwalu w Gdyni, który nazywa się festiwalem filmów fabularnych, pokazuje się dwa - trzy takie filmy fabularne dla kin, a reszta to filmy telewizyjne, to jest to oszukiwanie widzów. Może trzeba więc zmienić nazwę festiwalu lub jego formułę? Powiedziałbym nawet ostrzej - kino polskie nie istnieje. Nie ma u nas gwiazd kina, lecz tylko gwiazdy telewizji. Najlepszym okresem polskiego kina były lata 60. i 70. Potem już tylko ubożeliśmy, a film potrzebuje pieniędzy... Jak piękna kobieta.

W socjalizmie dbano o kino...

- Zgodnie z formułą Lenina że kino jest najważniejszą ze sztuk. Dawano więc pieniądze albo na filmy o wymowie ideologicznej, albo na filmy kontestatorskie, podejrzewam, że traktowane jako wentyl nastrojów. Poza tym obawiam się, że w świecie następuje zmierzch dawnego kina związany z globalizacją, z nowymi technologiami. Mam jednak nadzieję, że nie zginie, bo jestem kinomanem, i że zostanie przynajmniej jako sztuka niszową podobnie jak to zaczyna dziać się z teatrem.

Jako aktor filmowy zaczął Pan od ról w filmach społecznych, w kinie moralnego niepokoju. Po roli Franka Maurera w "Psach" stał się Pan uosobieniem męskości w polskim kinie. Jaki będzie Pana następny aktorski wizerunek?

- Żeby go tworzyć trzeba grać, a kina polskiego, jak powiedziałem, nie ma.

Mało kto kojarzy Pana z teatrem. Od wielu lat nie gra Pan na scenie, ale jednak ma Pan na koncie trochę ról teatralnych, a na dodatek zagrał Pan symboliczną wymarzoną rolę wielu aktorów, czyli Hamleta.

- Tak, w Teatrze Polskim we Wrocławiu, ale zaczynałem od Starego Teatru w Krakowie. Potem były Wrocław oraz Współczesny i Studio w Warszawie. Najlepiej wspominam rolę Hansa Castorpa w "Czarodziejskiej górze" według Manna, w "Ameryce" według Kafki, w "Koczowisku" Łubieńskiego. W sumie około trzydziestu ról.

Nie czuł Pan w sobie powołania do bycia aktorem teatru repertuarowego, który chodzi na próby, a wieczorami gra, nieraz po kilkaset razy, tę samą rolę?

- Nie, to nie mój temperament, to zawód nie dla mnie. Cieszę się, że mogłem się z tego wycofać. Jestem samotnikiem i nie odpowiadają mi stałe bycie w grupie, odpowiedzialność zbiorowa, powtarzalność codziennego rytuału. Reżyseria teatralna mi odpowiada, bo wykonuje się pewne zadanie i cześć, można odejść. Kanoniczne pytanie: nad czym Pan teraz pracuje?

- Reżyseruję film kobiecy z udziałem min. Beaty Kawki i Joasi Brodzik.

Skąd ten pomysł?

- Kobiety się do mnie zwróciły, żebym to ja realizował, więc musiałem im ulec. Być może latem zacznę grać w kolejnym filmie Władka Pasikowskiego dotyczącym problemu polsko-żydowskiego.

Na koniec wróćmy do "Psów", do słynnej sceny w solidarnościowej komisji weryfikacyjnej policji, gdy jako Flank Maurer szyderczo ślubuje Pan służyć "odrodzonej, najjaśniejszej Rzeczypospolitej" - później nazwanej Trzecią - "bezapelacyjnie, do samego końca, mojego albo jej". Zdaje się, że ona się teraz kończy, bo nadchodzi IV Rzeczpospolita braci Kaczyńskich. Jaki ma Pan na to pogląd?

- Jestem z zamiłowania historykiem i wiem że nie takie etapy przetrzymaliśmy. Historia nie dzieli się na cztero- czy pięciolatki, ale na okresy znacznie dłuższe, więc za wcześnie to wszystko oceniać. Wszystko to już mnie trochę nuży. Jesteśmy społeczeństwem schamiałym, zniszczonym przez zabory i wojny, co widać po polityce. Może nowe pokolenie to odmieni.

Dziękuję za rozmowę.

BOGUSŁAW LINDA urodził się 27 czerwca 1952 r. w Toruniu. W latach 90. wykreował w polskim kinie, min. w "Psach" Pasikowskiego, nowy, popularny wizerunek tzw. prawdziwego, twardego mężczyzny, często brawurowego oficera policji walczącego przeciw złu. Wcześniej zagrał jednak także szereg roi o zupełnie innym profilu, m.in. Gryziaka w "Gorączce" (1980) i Jacka w "Kobiecie samotnej" Holland (1981), Klemensa w "Matce Królów" Zaorskiego (1982), Saint Justa w "Dantonie" Wajdy (1982). W ostatnich latach zagrał m.in. w "Demonach wojny" (1998) i "Operacji Samum" (2000) Pasikowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji