Artykuły

Próby na piasku

"Aktorzy żydowscy" Michała Buszewicza w reż. Anny Smolar z Teatru Żydowskiego w Warszawie na Festiwalu Dramatu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Festiwal Dialogu organizowany przez Wrocławski Teatr Współczesny ugościł trupę, która do niedawna grała na Placu Grzybowskim w Warszawie. W dziwnym, jak zgodziliśmy się z Elą, przedstawieniu aktorzy żydowscy grali niby samych siebie i wiele faktów się zgadzało, choćby nazwiska i daty urodzenia, jednak nie wszystko. Gdyby kierować się samym scenicznym dzianiem się, to można by dojść do wniosku, że lepiej im idzie zwierzanie się i wyrażanie opinii na temat roli i misji teatru, niż sama gra. Jednak pewne przesłanki, w tym także inne niż informacja z programu, że przedstawienie miało zewnętrzny scenariusz i dramaturgię (Michał Buszewicz), podpowiedziały, by nie brać wszystkiego dosłownie.

Zaczęło się od próby prezentacji tradycyjnych żydowskich rytuałów mycia rąk, dzielenia się chałką. Na stołach wokół wysypanej piaskiem sceny pojawiło się wprawdzie szkło z winem, ale wcześniejsza gromka solówka na perkusji (Dominika Korzeniecka), której akompaniament towarzyszył aktorom już do końca, przypominała jednak, że nie zanosi się na biesiadę przy skrzypcach i fortepianie. Jerzy Walczak, grający rolę dyrektora-reżysera na wstępie poinformował widzów, że budynek Teatru Żydowskiego został sprzedany, scenografie spakowane, a aktorzy nie mają wstępu do swojego miejsca pracy. Analogia do sytuacji w Teatrze Polskim we Wrocławiu została słusznie przywołana, choć w tym drugim przypadku los aktorów został skomplikowany raczej przez ideologię niż przez względy merkantylne. Innym nawiązaniem do lokalnych teatraliów było przypomnienie, że w latach 1950. Ida Kamińska prowadziła teatr żydowski w miejscu, gdzie dziś znajduje się Scena Kameralna instytucji przeżywającej obecnie kadrową i programową rewolucję. Ale o teatrze w teatrze było tego wieczora znacznie więcej.

Cztery aktorki i dwóch aktorów, w tym jeden niezwykle zdawkowo, krótko, lecz nie pomijając osobistych wątków, opowiedzieli o swojej zawodowej drodze. Późniejsze nawiązywanie do nich ujawniło zresztą pewne niekonsekwencje w relacjach, na przykład dotyczące posiadanych dzieci. Trudno inaczej niż metaforycznie traktować informację na temat tego, że próby "Dziejów Tewji Mleczarza" trwają od ponad czterdziestu lat i końca nie widać. W tym kontekście jedna z młodszych aktorek nie bez ironii powiedziała: "Będę grała córkę, bo jeszcze się nadaję..."

Spór o artystyczny klucz do sztuki - pomiędzy tradycją a nowoczesnością przeplatał się z osobistymi animozjami między aktorkami. Wnuczka Szymona Szurmieja, zmarłego przed dwoma laty dyrektora Teatru Żydowskiego przewrotnie optowała za nowoczesnością, w tym za odważniejszym eksponowaniem seksualności, niczym w posthipisowskich latach 1970., kiedy to wolna miłość została wprowadzona na deski teatrów.

Deklaracje aktorów, że są jedną rodziną, łzawe niemal obejmowanie się i pocieszanie poza sceną pozostawały w kontraście z bitwami i szarpaniem się za włosy na scenie, zaś w jednej z zabawniejszych scen niedoceniana według własnego przekonania aktorka, odegrała za pomocą nagiej lalki Barbie i pacynki scenę z udziałem reżysera i rywalki, w wyniku której "Joanna jest upokorzona, Jerzy - zmanipulowany, tradycja - ocalona, widzowie - uratowani". Zaiste wiele trzeba mieć dystansu do siebie, aby tak dobrze oddać przed publicznością, to co czasami w duszy gra i czym syci wyobraźnię zranione ego. A może zresztą między nimi jest inaczej?

Nie obyło się w spektaklu bez reminiscencji z Holokaustu. Należała do nich opowieść o ratujących Żydów Polakach, których wydali Niemcom sąsiedzi. Duże wrażenie zrobił też nadrealny sen o dziadku spragnionym herbaty i destrukcyjnych chomikach z żółtymi opaskami Lipton. Opowiadany początkowo w jidisz mało był zrozumiały, lecz dalsza części relacji płynnie potoczyła się po polsku.

Innym podjętym gorącym tematem były relacje polsko-żydowskie, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz teatru. Choć nie padły żadne nazwy sugerujące narodowość czy etniczność, to kontekst abstrakcyjnego i tempem wyprzedzającego własny ciężar monologu Walczaka był oczywisty. Trudno było się błyskawicznie połapać w tych zależnościach, w które popadały w nim mniejszość większości, większość mniejszości i tak dalej. Swoiste te babuszki w babuszkach bowiem lepiej by się ujawniły w jakiejś naoczności, w pozawerbalnej może obrazowości.

Bardzo mocny i - dla kontrastu - konkretny monolog niespodziewanie zaprezentował milczący wcześniej i odgrywający sceny pantomimiczne Ryszard Kluge. Niezadowolony z przypisywanej mu i niejako związanej z miejscem pracy kulturowej odmienności, oryginalnie i dosadnie wyraził to swoje niezadowolenie. "Zasiedziałem się", rzekł, odnosząc się od 34 lat spędzonych w jednym teatrze. Stwierdził, że żydostwo jest prawie jak dziadostwo, a jarmułka jak rekwizyt, co się przyczepił do głowy. "Zostałem skolonizowany przez panią sklepikarkę, właściwie przez własną myckę", podsumował błahy z pozoru incydent ze sklepu, podczas którego został zaktywizowany stereotyp Żyda liczącego każdy grosz, zaś adekwatne do niego zachowanie przyniosło niezadowolenie i nieodwracalnie zmieniło relacje. Zwrot kilku groszy uruchomił u aktora skojarzenie ze srebrnikami, za które wydany został Jezus. Ta antysemicka autostygmatyzacja była zaledwie jednym z kilku tropów, którymi podążały poszukiwania własnej tożsamości, odgrywane przez aktorów w spektaklu.

Sceną, która zapaść może w pamięć był charakterystyczny żydowski taniec, oparty na pas de basque, zapewne więc pochodzący od Żydów sefardyjskich. Najmłodsza aktorka w zmieniającym się tempie, wybijanym przez perkusistkę a ustalanym przez starszą koleżankę, wykonywała z dumnie podniesionymi rękoma te znane z różnych przekazów kulturowych kroki. Niejako w opozycji do tego cytatu z tradycyjnych zabaw jej optująca za nowoczesnością koleżanka zakleiła sobie usta czarną taśmą, co w połączeniu z czarnym ubiorem wzbudziło skojarzenia z niedawnym protestem walczących o swoje prawa kobiet.

W przedstawieniu to, co ewidentnie zagrane i wykreowane mieszało się z tym, co rzekomo spontaniczne. Niektóre sceny, nie tylko te w jidisz, grane były bez napisów po angielsku, co miało zapewne potęgować efekt ostentacyjnej improwizacji. Zabawnie wypadły napisy: "Sorry, guys. They are quarreling. We don't have translation for that () They are talking about tradition." (Przepraszamy. Kłócą się. Nie mamy do tego tłumaczenia () Rozmawiają o tradycji), zaś gdy ktoś krytykował zajadle nowoczesność w teatrze żydowskim, napis głosił: "Modernity..." (Nowoczesność), zupełnie jakby skrótowe komentarze tworzone były na bieżąco, w odpowiedzi na nieoczekiwane zachowania aktorów.

W tym niezwykłym spektaklu zwracała uwagę scenografia, bardzo uboga, lecz dająca możliwości przenoszenia akcji ze sceny niskiej na scenę podwyższoną, gdzie odgrywane, czy raczej próbowane były fragmenty przedstawień. Ta druga, wysypana piaskiem pozwalała grać poważne kawałki, jednak w niektórych momentach sprawiała, że walczące aktorki budziły analogie z zapasami w kisielu. Kontrastowało to z poważnym charakterem sztuki. Surowy reżyser często przerywał z niezadowoleniem, wyrażał złość, aby wreszcie zupełnie się wyłączyć. Wrażenie chaosu, które stwarzała całość być może oddawało nieporządek, jaki faktycznie stwarzają krzyżujące się tożsamości i brak zgody, co do tego, jaki kierunek powinny obierać artystyczne poszukiwania.

Spektakl zagrany na podsceniu Wrocławskiego Teatru Współczesnego w ramach Festiwalu Dramatu 4 grudnia 2016 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji