Artykuły

Obcięte skrzydła buntu

"Lot nad kukułczym gniazdem" Dale'a Wassermana w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Anna Kołodziejska w Teatraliach.

O tym, że powieść Kena Kesey'a "Lot nad kukułczym gniazdem" i idąca w ślad za nią adaptacja Dale'a Wassermana stanowi znakomity materiał dramaturgiczny nikogo przekonywać nie trzeba. Prócz mistrzowskiej kinematograficznej odsłony w optyce Formana, o wadze podejmowanej przez twórcę "Pieśni żeglarzy" tematyki świadczy niezliczony zastęp teatralnych realizacji tej powieści i sztuki. Krzysztof Babicki, sięgnąwszy po "Lot nad kukułczym gniazdem", wykreował własną wizję tej - jakże pięknej i tragicznej - odyseji buntu, tym samym tworząc spektakl, któremu szybkie zejście z kart repertuarowych nie jest pisane.

Kesey'owska przypowieść o wolności, użyta metafora szpitala psychiatrycznego jako stanu umysłowej i emocjonalnej atrofii człowieka zniewolonego przełożona na język sceniczny stawia przed aktorami niesamowicie trudne zadanie. Każdy z nich mimiką, specyficznym gestem czy choćby repetycją zachowań musiał sprostać zaznaczeniu swej indywidualności na tle licznej społeczności pacjentów objętych kuratelą siostry Ratched. Artyści występujący na gdyńskiej scenie stworzyli prawdziwą symfonię urojeń, psychoz i lęków rozpisaną na wszelakie instrumenta psychoanalityczne. Każda z kreacji aktorskich, z którymi obcujemy na scenie jest jak nieobrobiony diament. Ich ukryte piękno wydobywa na światło dzienne szlif przemyślanej od początku do końca koncepcji postaci. Brawa w tym względzie należą się zwłaszcza Szymonowi Sędrowskiego za doskonałą mimicznie i fonicznie rolę zmagającego się z kompleksem matki jąkały Billy'ego Bibbita. Ponadto uwagę widza skutecznie absorbuje wiecznie pobudzony sportsmen Cheswick w aktorskim majstersztyku Mariusza Żarneckiego, "wybuchowy" Scanlon z zapadającym w pamięci skowytem serwowanym przez Bogdana Smagackiego czy Dale Harding - chłodny analityk i intelektualista, którego tragizm fizycznej i psychicznej impotencji świetnie odzwierciedla gra Dariusza Szymaniaka. Tak zróżnicowana gama charakterologiczna tworzy istne "wariatkowe" pandemonium, sprzyja dynamice sztuki, sprawia także, że recepcja widza ledwo zipie od nadmiaru bodźców i obrazów.

Kalejdoskop zaprezentowanych postaci dopełniają trzy kluczowe dla spektaklu osobowości, obsadzone w rolach szczególnych: niewolącego, wyzwoliciela i wyzwolonego. Pierwsza z nich przypada w udziale siostrze Ratched. Wcielająca się w nią Dorota Lulka niejednoznacznie konstruuje temperament swojej bohaterki. Despotyczna pielęgniarka w jej wydaniu jest dwoista, przewrotna. Pod płaszczykiem skromności i pozornego humanitaryzmu skrywa bezkompromisowość i chroniczny wstyd przed męskością. Jej mizoandria w połączeniu z całkowitą władzą, jaką sprawuje nad swoimi podopiecznymi jest metaforycznym obrazem przedstawiającym mechanizmy zniewolenia człowieka z feministyczno-psychoanalitycznym cynglem, podszytym Jungiem. Druga rola w tej triadzie przypadła charyzmatycznemu Piotrowi Michalskiemu, który jako niepokorny Randle P. Mc Murphy zawładnął sercami i wyobraźnią publiczności. Lekkoduch, wagabunda, świntuszący romantyk, wcielenie tego, co w duszy człowieka nieposkromione, dzikie i czyste, bo podążające niezależnymi traktami własnych wyborów i przekonań. Pojawiając się w szpitalu psychiatrycznym, rozsadza jego skostniałe rutyną struktury od środka. Zasiewa ziarno buntu, stając w obliczu otwartej kolizji z pielęgniarskim reżimem siostry Ratched. Konflikt ten, na wzór greckiej tragedii, prędzej czy później spłynie krwią i zażąda ofiary, ta z kolei finalnie przyniesie katartyczne wyzwolenie w postaci mentalnego eksodusu wodza Bromdena. Milczący i godzący się na zastaną rzeczywistość bohater, do tej pory rozmawiający jedynie w myślach z własnym ojcem, dzięki zaszczepionemu przez Mc Murphy'ego pierwiastkowi wolności, odnajduje w sobie siłę, by pokonać system (symboliczny gest poruszenia ciężkiej maszyny do elektrowstrząsów) i wyrwać się z okowów, własnych bądź wmówionych przez innych, ograniczeń. Tę metanoję Bromdena bardzo przekonująco zobrazował Grzegorz Wolf, od czasu pierwszorzędnego Seksu, prochów i i rock and rolla nie będący w tak świetnej formie, jeśli chodzi o role pierwszoplanowe.

Szpitalny panoptikon pod dyktatorskim spojrzeniem siostry Ratched doskonale dookreślają w swej wymowie rozwiązania scenograficzne. Prosta konstrukcja pokoju pielęgniarskiego, z którego rozpościera się widok na gromadkę pacjentów, przypomina wieżę wartowniczą. Przedłużeniem proscenium - "wybiegu dla wariatów" jest podest, z którego aktorzy koncentrycznie przechodzą na scenę lub znikają na korytarzu. Taka strategia wyjścia do widza ma charakter progresywny - nie tylko sytuuje publiczność jako współuczestnika szpitalnej rekonwalescencji, ale utrzymuje sztukę w ciągłym ruchu, odzwierciedlając tym samym kierunek przemian zachodzący w każdym z bohaterów.

"Lot nad kukułczym gniazdem" to obowiązkowa pozycja na liście trójmiejskich eskapad teatralnych. Gra aktorska rekompensuje z nawiązką reżyserskie potknięcia w postaci kilku zbędnych dłużyzn. A to co najważniejsze, czyli tematyka poświęcona wolności jako kategorii w swej istocie labilnej i kruchej w obliczu ludzkich ciągot autorytarnych wciąż doprasza się aktualizacji, ponowień, repetycji. W wykonaniu gdyńskiego zespołu mamy tę "powtórkę z historii" w jak najlepszym wydaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji