Artykuły

O miłości dzisiaj, wczoraj, jutro

"Deadline" inspirowany tekstem "Możliwość wyspy" Michela Houellebecqa w reż. Piotra Borowskiego w Studium Teatralnym w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Piotra Borowskiego w jego teatrze zawsze najbardziej interesował człowiek, którego próbuje konfrontować nie tylko ze współczesną rzeczywistością, ale przede wszystkim z tym wszystkim co ta rzeczywistość niesie w sensie egzystencjalnego w niej uczestnictwa czy korzystania z jej wszystkich dobrodziejstw duchowych. Najnowszy spektakl Studium Teatralnego zatytułowany "Deadline", zgodnie z upodobaniem reżysera do penetrowania sytuacji schyłkowych czy też granicznych, pokazuje nam bohatera, któremu niełatwo jest się odnaleźć w meandrach naszego świata, człowieka, który próbuje zerwać z wszelkimi odmianami kreacyjnego budowania swojej tożsamości, głęboko nieszczęśliwego, który nie potrafi osiągnąć pełnej satysfakcji w podejmowanych działaniach. Rola Danny'ego Kearnsa w tym spektaklu jest do bólu przejmująca, wychodząca daleko poza czystą zewnętrzność, bo osadzona bardzo silnie w ciele aktora, co dzisiaj raczej w teatrze zdarza się nieczęsto.

Jest w przedstawieniu Borowskiego, choć mówi się w nim o upadku, odchodzeniu i śmierci, o psychozach prowadzących być może nawet do pomieszania zmysłów, coś przeraźliwie pięknego, coś co wychodzi poza smutek kojarzący się z każdym pożegnaniem czy rozstaniem. "Deadline" to wiwisekcja ludzkiej pamięci, to próba z jednej strony powrotu do tego co utraciliśmy, do tego czego nie potrafiliśmy zatrzymać, do tych wszystkich najbardziej szczęśliwych chwil, które mogą dawać autentyczną przyjemność i zadowolenie w osiąganiu rozkoszy. Kearns rewelacyjnie pokazuje wszystkie te momenty z przeszłości, które wiodą go do sytuacji, kiedy wreszcie postanawia zwrócić się tylko ku sobie, kiedy już nie chce dawać satysfakcji innym, kiedy próbuje, zanim ostatecznie zanurzy się w mroku, po raz ostatni wejść do otchłani wypełnionej radością i ciepłem. Ciemność, która pomału będzie wypełniać jego duszę jednocześnie stanie się towarzyszką symbolicznego odejścia ze świata, który teraz znajdzie się w rękach innych, jemu podobnych. W owych peregrynacjach na granicy snu i jawy towarzyszy bohaterowi dziewczyna - fantom, który błąka się gdzieś z boku sceny, czasami podejdzie bliżej, by zawładnąć na chwilę wyobraźnią protagonisty. Ale tylko wtedy, kiedy zostaje jakby wywołany do dopowiedzenia czegoś, co samemu wyartykułować się już nie da. Ostatnia wędrówka bohatera jest tak naprawdę odyseją pogrążoną w samotności, jest dochodzeniem do granicy ze świadomością tego, czym jest zapomnienie i że nie ma od tego odwrotu. Bo co po nas zostanie? Kto będzie pamiętał i jak długo naszą historię? Każda kolejna będzie już opowieścią inną, nie tą samą, zdeterminowaną nowym sposobem komunikowania się z człowiekiem i otaczającym światem, językiem, którego właścicielem będzie inny człowiek.

Danny Kearns swoją opowieść o bólu i męce istnienia wtłacza nie tylko w słowo, które również poprzez barwę jego głosu brzmi zjawiskowo, ale przede wszystkim w ciało, które harmonijnie poruszając się w ascetycznej przestrzeni jest jednocześnie pełne ekstatycznych uniesień, emocji, instynktów niemal zwierzęcych, które jakby płyną z samego wnętrza postaci. Jest to szczególnie zauważalne w pierwszej części widowiska, kiedy dochodzi do atomizacji osobowości postaci, która zrywając z profesją aktora komicznego postanawia ofiarować swoje DNA drugiemu, z nadzieją na nowe życie. Imponujące jest przygotowanie ruchowe Kearnsa, świadomość tego, co może uczynić ze swoim ciałem i co może nim wyrazić, jego nieprawdopodobne możliwości fluktuacyjne. Agn Muralyt znakomicie komponuje się z wizyjnością przedstawienia, stając się niejako przypomnieniem i doprecyzowaniem tego wszystkiego, co z pamięci uleciało i staje się trudne do odtworzenia. Widać, że aktorzy doskonale czują siebie na scenie, są uwrażliwieni na każdy gest czy dźwięk, potrafią uzupełniać sensy własnym scenicznym bytem. Wszystko to razem konstruuje niezwykle sugestywną i wzruszającą opowieść o kondycji człowieka i o jego naturze, wypełnioną prawdą czyli tym co w teatrze najważniejsze.

Piotr Borowski zadania wykonawcom nie ułatwił, bo postanowił uruchomić ich ciała w otwartej, ale niemałej przestrzeni, wykorzystując znakomicie warunki pomieszczenia, którym dysponuje przy Lubelskiej. Nagie ściany z przęsłami łączącymi sufit z podłogą, tworzą nadzwyczajną czystość i klarowność miejsca, które również światłem koresponduje z wymową spektaklu pogrążonego jakby w bezczasie - to ono daje nam wrażenie osobowościowego rozszczepienia postaci, potęguje czas suszy, kiedy bohatera spotykamy po nuklearnym kataklizmie, wreszcie kiedy wilgotność atmosfery pomaga mu odnaleźć odpowiedź na pytania dręczące go podczas każdej kolejnej peregrynacji w głąb i poza siebie. Dochodzenie do tego, kim będzie nowy człowiek znakomicie oddaje precyzyjna i pozbawiona jakiejkolwiek ornamentacji reżyseria Borowskiego, dla którego najważniejsza jest prawda o człowieku, który nie może żyć wiecznie. Wiadomo nie od dziś, że mówienie w teatrze o pamięci czy o ludzkiej tożsamości, szczególnie w kontekście rzeczy ostatecznych, nie jest łatwe - trzeba znaleźć taki ekwiwalent sceniczny dla człowieczych wyznań i zwierzeń, by zabrzmiały one wiarygodnie, pozbawione były patosu czy filozoficznego zadęcia. Borowski zadbał o to, by wszystko co oglądamy na scenie zdeterminowane było szczerością wypowiedzi, dlatego na bohatera - nawet wtedy, kiedy jest pełen chorych ambicji i ciągle niezaspokojonych żądzy - patrzymy z ogromną dozą empatii i zrozumienia. Bo w końcu któż z nas nie chciałby usłyszeć czym jest miłość, nawet wtedy, kiedy już bez reszty zawładnie naszą intencjonalnością rzeczywistość czysto wirtualna?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji