Cóż po poecie w czasie marnym
Wiadomo, że nie ma dramatów niescenicznych. Wiadomo też, że istnieją sztuki - "samograje", ściśle respektujące wymagania stawiane przez dzisiejszy teatr, oraz takie, które w trosce o jak najlepsze przedstawienie swej problematyki lekceważą prawa rządzące sceną, od inscenizatora oczekując odnalezienia najwłaściwszego dla siebie kształtu teatralnego. "Bruno" Henryka Dederki, którego prapremiera odbyła się niedawno na scenie kameralnej Teatru im. Słowackiego w Krakowie, należy niewątpliwie do tego drugiego rodzaju dramatów.
Tytułowym bohaterem sztuki jest pisarz i nauczyciel rysunków w szkole drohobyckiej, syn właściciela sklepu w tymże mieście, autor "Sanatorium pod klepsydrą", Bruno Schulz, zaś kanwę utworu Dederki stanowią wydarzenia z ostatniego, tragicznego okresu jego życia, od wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku do śmierci pisarza w roku 1942. Nie jest to jednak wcale dramat biograficzny. W kolejach życia Brunona Schulza Henryk Dederko dostrzega figurę losu dwudziestowiecznego artysty i o nim właśnie chce mówić przede wszystkim. Jego Bruno jest raczej symbolem niż żywym człowiekiem, zaś wydarzenia przedstawione w sztuce rządzą się prawami alegorii, a nie życiowego prawdopodobieństwa.
Akcja sztuki jest nikła. Jej część pierwszą wypełniają dialogi Brunona z Ojcem, do których z rzadka włącza się Adela i dwóch Subiektów wyłaniających się nieoczekiwanie ze stosu nie sprzedanych dywanów. Jesteśmy w świecie "Sklepów cynamonowych", w którym banalny konkret miesza się z poezją, a tandetna codzienność okazuje się pełna zaskakujących aluzji biblijnych. W ten świat - który jest światem mitu - wdziera się historia. Zamiast oczekiwanego przez Ojca Mesjasza-Wyzwoliciela w drzwiach sklepiku pojawiają się kolejno: żołnierz radziecki, gestapowiec i wysłannik władz Polski Podziemnej. Obiektem ich zainteresowania jest Bruno, który za namową Ojca zgadza się służyć obcej mu dotąd potędze świata historii i polityki, tak jak biblijny Józef - którego imię zostaje mu nb. nadane - służył faraonowi. Ale w dwudziestym wieku mityczny wzór nie może zostać ponowiony. Bruno-Józef nie uratuje ani siebie, ani swoich bliskich. Zginie, gdyż jest artystą w czasach, które artystów nie potrzebują.
Henrykowi Dederce udało się oddać w swym dramacie specyficzny klimat prozy Brunona Schulza, co jest osiągnięciem niebagatelnym. Mimo to lektura dramatu, a potem obejrzenie jego inscenizacji pozostawiły we mnie znaczny niedosyt i obudziły wiele wątpliwości. Nie wiem, czy najszczęśliwszy był sposób przedstawienia postaci Brunona: jego niebywały brak zorientowania w tym, co się wokół niego dzieje (objawiający się wciąż tak samo), może sprawić, że zamiast symbolu widzowie zobaczą w nim bohatera anegdoty o roztargnionym naukowcu. Również myśl, że artysta nie może się do świata przystosować i za swą sztukę płaci życiem, wydaje się mniej interesująca niż mogłaby być np. próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje, co - w świecie i samym artyście - jest tego przyczyną. Tym bardziej że rozważania o tym, "cóż po poecie w czasie marnym", prowadziły często do interesujących wyników.
Inscenizatorem "Brunona" był Jacek Andrucki, twórca niechętny reżyserskim ekstrawagancjom, doceniający w teatrze rolę słowa i dbający, aby znalazło ono odpowiednie miejsce w przedstawieniu. Jedynym zabiegiem, na jaki sobie w stosunku do tekstu sztuki pozwolił, było ujęcie dziejów Brunona Schulza w zdecydowaną klamrę dramaturgiczną: wszystko, co oglądamy na scenie, jest projekcją umysłu pisarza w ostatnich sekundach przed śmiercią. W przypadku dramatu Henryka Dederki ta powściągliwość była chyba jednak pomyłką. Przedstawienie jest statyczne, a aktorzy grający postaci, których status nie jest do końca jasny, zmuszeni do wypowiadania poetyckich, gęstych znaczeniowo tyrad, uciekają się nieraz dla "uatrakcyjnienia" swych ról do środków w tym przypadku wątpliwych (np. tzw. żydłaczenia - mówienia tak, jak Polak wyobraża sobie mówiącego po polsku Żyda).