Artykuły

Dwie opery - dwa wydarzenia

Jeśli chodzi o dyrektorów, to Opera Wrocławska nie miała szczególnego szczęścia. W jej - bez mała - 50-letniej historii nazwiska dyrektorów zmieniały się na afiszach kilkanaście razy, lecz tylko nieliczne z nich zasłu­gują na pamięć i uznanie; Dra­bik, Wiłkomirski, Kopyciński, Satanowski... Nic tedy dziwnego, że po ostatnim "trzęsieniu zie­mi" z zaciekawieniem (i z nie­ufnością) czekaliśmy, kogo wro­cławskie władze na to stanowis­ko wybiorą. Konsultacje, dyskusje i spekulacje trwały długo. Stanowczo za długo. Zanim zde­cydowano się na Mieczysława Dondajewskiego (do niedawna dyrektora naczelnego i artysty­cznego Teatru Wielkiego w Po­znaniu), minął sezon artystyczny 1992/93, a wraz z nim minęła szansa na wprowadzenie zmian kadrowych w operowych zespo­łach, zwłaszcza wśród solistów. Nic więc dziwnego, że z ogło­szeniem swych zamierzeń zwle­kał dyr. Dondajewski kilka mie­sięcy. Ujawnił je dopiero u pro­gu nowego roku, ale za to tak, jak się to na świecie praktyku­je, czyli na trzy lata naprzód. Z dokładnymi datami premier i na­zwiskami głównych realizatorów.

Pierwsze dwie premiery pod nową dyrekcją mamy już za sobą. Jedna romantyczna, duża, hieratyczna w geście i narracji, to "Samson i Dalila" Camilla Saint-Saensa. Drugą była kame­ralna, szampańska wręcz igraszka, skomponowana przez baro­kowego twórcę, Georga Philippa Telemanna, zatytułowana "Pimpinone".

"Samson i Dalila", pod reży­serską ręką Roberta Skolmow­skiego i w scenografii Andrzeja Sadowskiego przybrał dość zas­kakujący kształt sceniczny, a co za tym idzie - także dyskusyj­ny. Realizatorzy zacierają miarę czasu. Niby - zgodnie z libret­tem - oglądamy konflikt między Izraelitami i Filistynami, lecz na każdym kroku rzucają się w oczy drobne szczegóły, sugerujące, że mogło i może się to wszystko dziać zawsze i wszę­dzie. Mogą to być "Izraelici" i "Filistyni" z Bośni, z Afryki, Gruzji czy Etiopii. Nienawiść i gwałt mają zawsze te same twa­rze.

Od strony muzycznej "Samsona i Dalilę" przygotował dyrek­tor Mieczysław Dondajewski. Sensacją spektaklu była (i na­dal będzie) Ewa Podleś to roli Dalidy. W roli Samsona zadebiu­tował młody tenor Tomasz Ma­dej, obdarzony ładnym i nośnym głosem. Brakowało mu tylko je­dnego: aktorskiej swobody. Nie zapominajmy jednak, że był to właściwie jego debiut, w do­datku obok TAKIEJ partnerki! Pięknie śpiewał również Maciej Krzysztyniak (Arcykapłan), cieszy także powrót na macierzystą sce­nę basa, Radosława Żukowskie­go. Ufam, że w następnych przed­stawieniach swą epizodyczną rolę hebrajskiego starca wykona z większą intonacyjną starannoś­cią.

Swój udział w sukcesie ma także operowa orkiestra, która pod batutą Mieczysława Donda­jewskiego towarzyszyła śpiewakom z rzadko spotykaną w tym teatrze starannością i subtelno­ścią. W tym dniu spędziłem w operze niemal tyle czasu, co na którymś z dramatów Wagnera; od godziny 18.00 do - niemal 24.00, z krótką przerwą na przemarsz do Auli Leopoldina w Uniwersytecie Wrocławskim. Tam bowiem, w naturalnej, baroko­wej scenerii zaprojektowanej i zrealizowanej to XVIII wieku, wystawiono uroczą operę kame­ralną G. Ph. Telemanna - "Pimpinone", czyli rzecz o na­iwnym i skąpym bogaczu (Józef Frakstein) oraz uroczej i prze­bieglej pokojówce (Agnieszka Dondajewska). Jest tam jeszcze trzecia postać: kompozytor Ge­org Phillipp Telemann, w którego wcielił się operowy dyry­gent, Tadeusz Zathey, realizują­cy na klawesynie basso continua. Jest też bohater - jeśli można tak powiedzieć - zbiorowy, czy­li doskonała Wrocławska Orkie­stra Kameralna "LEOPOLDI-NUM" pod dyr. Jana Staniendy.

Czytelnik - być może - za­da tu pytanie, czy nie za dużo tego dobrego, jak na jeden wie­czór. Odpowiem: dobrego nigdy za wiele. Jan Kulma (bo to on "Pimpinone" reżyserował) zro­bił rzecz przezabawną; cieniutki dowcip sypie się jak z rogu ob­fitości. Agnieszka Dundajewska jest nie tylko dobrą śpiewaczką z lekkim i dźwięcznym sopranem, ale także aktorką obdarzoną vis comica. Talentów aktorskich nie brakuje również Józefowi Fraksteinowi, a i warunków głoso­wych oraz muzykalności nie spo­sób mu odmówić.

Orkiestra Kameralna "Leopoldinum" realizuje akompaniament (a w intermediach fragmenty z suity Telemanna "Don Kichot") na poziomie, jakiego w spektak­lach operowych raczej się nie spodziewamy. Ba! Ta orkiestra (oczywiście w stylowych kostiu­mach i białych perukach) bierze także czynny (słowny) udział w scenicznej akcji.

Obie premiery pozwalają ży­wić nadzieję, że w Operze Wroc­ławskiej nastąpiło przesilenie, że po latach chudych przyszła wre­szcie pora na rzeczy znaczące, na artystyczne wydarzenia. Następne premiery pokażą, czy to nie sło­miany ogień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji