Przede wszystkim - Figaro!
Opuszcza się Paryż przez porte de Clichy, mija się Saint Ouen (jako dziecko spędzał tu wakacje u dziadka pan Molier), i już - Gennevilliers. Tutaj, dokładnie 200 lat temu, w siedzibie hrabiego de Vaudreuil zagrano po raz pierwszy zakazaną w Paryżu komedię Beaumarchais "Wesele Figara". Pałacowa premiera wyprzedziła o jakie pół roku oficjalną na scenie Comedie Francaise. Ciekawe to były czasy: król zabraniał grać komedię, potem cofa i zakaz, ale nie tracił świadomości, że robi błąd. Mylił się tylko w szczególe: komedie nie obalają królestw, mogą natomiast być wyrazem ducha epoki, który królom nie sprzyja. Intryguje nas także sam hrabia Vaudreuil! Zaprotegował oto sztukę, w której właśnie hrabia zostaje wystawiony na dudka, zaś triumfujący "trzeci stan" w osobie Figara rzuca mu w twarz szyderczą replikę: "Na czym, panie, opierasz swe przewagi nade mną?! Zadałeś sobie trud, aby się urodzić, nic więcej..." To pewnie ta nadsekwańska okolica tak mocno oddziaływała na rewolucyjnego ducha XVIII-wiecznej Francji: o trzy kroki od Gennevilliers, po drugiej stronie Sekwany, znajduje się zamek pani d'Epinay, skądinąd znany jako miejsce spotkań encyklopedystów - a oni też przecież zapisywali ważny rozdział w dziejach swego kraju...
To pięknie, że Teatr Dramatyczny przypomniał nam 200-lecie arcykomedii Beaumarchais. Ale nie uczynił tego, aby jakoś odfajkować rocznicę: wyborowi towarzyszyło na pewno przekonanie, że "Wesele Figara" po prostu należy grać przed najszerszą publicznością jako dzieło nie tylko znakomite, ale i wciąż - żywe, a przy tym tak bardzo aktorskie! Dziś napiszę tylko o aktorach, a właściwie przede wszystkim o jednym artyście. Reżyser Witold Skaruch i scenografka Teresa Ponińska, którzy włożyli dużo starania w niekonwencjonalne najtrafniejsze ujęcie tej rokokowej zabawy, niech mi wybaczą, że tak to ujmę: właściwie wszystko, co jest wartością tego wieczoru w teatrze, zawdzięczamy Markowi Kondratowi. On gra postać - i jej autora, jest Figarem i Beaumarchais w jednej osobie. Stapia czarującą bufonadę i wspaniały, oświecony libertynizm, i robi to jak gdyby bez wysiłku, nie okazując żadnych szwów pracy aktorskiej. A włożył jej niemało! Bawi nas, lecz w wielkim monologu z piątego aktu nagle okazuje, jak nieznaczną acz finezyjną zmianą tonu można sprowadzić zupełnie inny nastrój na widownię, jak z ram dowcipnej zabawy - bez narażenia jej urodziwego kształtu - wydobyć można kawał namiętnej publicystyki, sardonicznie wycelowanej przeciw odwiecznym ciężarom, krępującym niepokorne dusze. Nie będąc przekonany do przekładu prof. Bohdana Korzeniewskiego (wersji Boya nauczyłem się kiedyś na pamięć!), po tym wielkim monologu Kondrata porzuciłem opory. Dla wybitnej roli Marka Kondrata trzeba to przedstawienie widzieć koniecznie.
Zaskoczył mnie nieco Marek Bargiełowski, który - mając ładne miejsca w roli Almawiwy - dał w sumie postać człowieka jakby z góry przygotowanego na porażkę. Za to doskonale go rozumiem, że uciekał "na boki" od hrabiny - ślicznej wprawdzie, lecz niesłychanie nudnej i zapatrzonej w siebie. W tej sytuacji w grupie młodszych pań bardziej podobała mi się Joanna Orzeszkowska w roli Cherubina, w pozostałej zaś obsadzie ci wszyscy artyści którzy wyczuli, ile w tej komedii serio jest zarazem włosko-hiszpańskiej tradycji gry buffo: zatem świetna Danuta Szaflarska, a dalej Wiesław Gołas, Wojciech Pokora, Stanisław Wyszyński...