Artykuły

Tak się robi teatr w podziemiu. Wspierają Kulesza, Buzek...

- Będziemy to działanie kontynuować, w podziemiu, dla publiczności i w przymierzu z nią. I jestem przekonany, że Konrad Swinarski, Jerzy Grotowski, Jerzy Grzegorzewski zrobiliby to samo - mówi Krzysztof Garbaczewski, reżyser pierwszej premiery Teatru Polskiego w Podziemiu.

Trwa bankiet po premierze filmu na podstawie "Tak zwanej ludzkości w obłędzie" Witkacego. Atrakcją jest udział czwórki gwiazd: Agaty Buzek (odtwórczyni roli faszystki Idy Volpone), Adama Cywki (jezuita ksiądz Józef Bymbylak), Dariusza Maja (mason 17. stopnia Chlodwig de Scierva von und zu Krawenahl) i Wojciecha Ziemiańskiego (Mangwalbo Dulbafurro, emisariusz karbonarów).

Reszta jest zmyśleniem, bo lista postaci i tytuł to wszystko, co zachowało się z ostatniej sztuki napisanej przez Witkacego. Plus daty: "komponowanie zaczęte 6-7 V 1938. Pisanie zaczęte 1 VI tegoż roku".

Film też nie istnieje, o ile nie potraktujemy w ten sposób zapisu performance'u, jaki odbył się w ubiegły piątek we foyer Teatru Muzycznego "Capitol". Okazją były 71. urodziny Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wystąpił Teatr Polski w Podziemiu i zaproszeni goście. Reżyserował Krzysztof Garbaczewski. W internecie w wideo z tego wydarzenia kliknięto 21 tys. razy.

Performance powstał w rekordowym tempie - jedna czterogodzinna próba i ponadgodzinny seans w ubiegły piątkowy późny wieczór. Sprawdziliśmy, jak do tego doszło.

PIOTR RUDZKI, BYŁY KIEROWNIK LITERACKI W TEATRZE POLSKIM

- Krzysiek Garbaczewski rzucił pomysł, żeby z okazji 71. rocznicy Teatru Polskiego we Wrocławiu zorganizować jakieś działanie. Od razu przyszedł mi do głowy Witkacy. No i "Tak zwana ludzkość w obłędzie". Czułem, że to jedna z najlepszych materii, jakie mogą zainspirować takiego twórcę jak Krzysiek. A przy tym udało się nawiązać do historii Polskiego, którą otworzyła 6 stycznia 1946 r. dyrekcja Teofila Trzcińskiego - to on też jako pierwszy wystawił we Wrocławiu tekst Witkacego.

Cała logistyka przedsięwzięcia ruszyła 4 stycznia. Razem z Weroniką Franco, naszą producentką, próbowaliśmy znaleźć odpowiednie miejsce dla tego działania. Stanęło na Capitolu i jesteśmy niezwykle wdzięczni Konradowi Imieli za gościnę. Potem odbyła się jedna próba - 6 stycznia w samo południe, w święto Trzech Króli.

Pamiętam, że zanim dotarłem do Capitolu, stanąłem jeszcze przed kamerą TVN przed budynkiem Teatru Polskiego przy Zapolskiej. Pustym, wyciemnionym, bez śladu jakiejkolwiek działalności.

Bez śladu po sztuce, z wyjątkiem podświetlanego boksu, na którym pojawiały się reklamy naszych znikających spektakli. I w tej ciemności nagle zajaśniało: "Słońce wolności zaświeci" z "Ustępu" III części "Dziadów". Jak dobra wróżba.

Kiedy na capitolowym podwórku wszyscy się zeszli, była to duża, 80-osobowa grupa (nasi artyści i 40 studentów PWST), Krzysiek usiadł w naszym kręgu i zaczął opowiadać o sytuacji dramatycznej, która jest punktem wyjścia dla performance'u. Każdy dostał zadanie, żeby pogrzebać w Witkacym i przygotować coś na podstawie jego tekstów. Potem rozdzielał kolejnym grupom konkretne działania. Efektem były rozgrywające się symultanicznie sytuacje.

Myślę, że nam wszystkim - ludziom związanym z teatrem, aktorom, publiczności - ta akcja była niezwykle potrzebna. Po czterech miesiącach walenia głową w ścianę wreszcie zaczynamy robić to, do czego nasza instytucja jest stworzona, czyli sztukę.

Co dalej? We wtorek dostałem SMS od Garbaczewskiego: "I co?" - zapytał. "Robimy miesięcznice? Kolejną 6 lutego?". Jestem całym sercem za. I wiem, że są reżyserzy, którzy bardzo chętnie w to wejdą - Monika Strzępka, Michał Borczach, Łukasz Twarkowski.

KRZYSZTOF GARBACZEWSKI, REŻYSER TEATRALNY

- Od razu wytłumaczę: nie ukrywam się pod Witkacowskim pseudonimem Roman Burdygiel, to określenie całego kolektywu twórców, który wziął udział w tym przedsięwzięciu. Tak naprawdę inicjatywa skupiła się wokół Piotra Rudzkiego, który stał się liderem protestu. To on był tym adresem, pod który udałem się z moim pomysłem. Nie chciałem prowadzić kolejnej odsłony protestu, natomiast tak jak wielu innym twórcom bardzo zależy mi na zespole Polskiego.

W ubiegłym roku brałem udział w obchodach 70. urodzin Polskiego - pokazywałem tam fragmenty "Wyzwolenia" Stanisława Wyspiańskiego, spektaklu, który ostatecznie nie powstał. I w ubiegłym roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, pomyślałem, że za chwilę, 6 stycznia, czekają nas kolejne urodziny.

- Wydało mi się ważne, żeby ludzie związani z teatrem mieli swoje święto. Szczególnie teraz, kiedy czują się tak potwornie pokrzywdzeni i bezbronni zarazem. Kiedy ich spotykam, chce mi się płakać. Mam wrażenie, że po tym, czego doświadczyli - mobbingu, zastraszaniu - wszystkim należy się terapia.

Zacząłem się zastanawiać nad sytuacją, która da im namiastkę normalności. Chodziło mi o konstruktywne, artystyczne działanie. Jednocześnie Wrocław był przez kilka lat moim miejscem. I nie rozumiem, jak ktoś może chcieć odebrać mi dom. Dlatego tak ważne było dla mnie, żeby odzyskać porozumienie.

To działanie okazało się ekstremalne właśnie pod kątem potrzeby spotkania. Kiedy po zakończonym pokazie stanęli wszyscy razem, z uniesionymi rękami, z zaklejonymi ustami, kiedy śpiewali "Moją i twoją nadzieję" zespołu Hey, czułem, że mogliby tak stać do rana. Dlatego tak mnie irytowały komentarze, które potem czytałem pod tekstami w internecie czy na Facebooku. "Ciekawe, kto za to zapłacił?" - pytali internauci. Otóż odpowiem: wszyscy za to płacimy, ja również, jako podatnik. Płacimy za to, żebyśmy mieli polską kulturę w pierwszej światowej lidze, żeby powstawały spektakle, które można pokazywać na festiwalu w Awinionie. I żeby kultura była przestrzenią otwartą dla wszystkich.

To działanie było zwycięstwem - energii uruchamiającej się w spotkaniu Agaty Buzek i aktorów Polskiego, studentów PWST, ludzi z Capitolu, publiczności. Okazało się też bardzo witkacowskim działaniem, pulsującym szaloną dramaturgią, pozlepianym z dziwnych scenek. I mimo tej fragmentaryczności całością - pokazało, że jesteśmy jedną siłą, rodziną, na której można polegać. Pokazywało też potencjał - można było sobie wyobrazić, jaki spektakl mógłby z tego powstać, z piękną scenografią, światłami, kostiumami.

Będę przyjeżdżał do Wrocławia w każdą miesięcznicę urodzin Teatru Polskiego. Z tym że już jako widz, bo pałeczkę przekazuję dalej. Bo będziemy to działanie kontynuować, w podziemiu, dla publiczności i w przymierzu z nią. I jestem przekonany, że Konrad Swinarski, Jerzy Grotowski, Jerzy Grzegorzewski zrobiliby to samo.

Dobrze by było, gdyby osoba, która porywa się na prowadzenie Dużej Sceny im. Grzegorzewskiego, zdawała sobie sprawę, jak wielka ciąży na niej odpowiedzialność, i żeby miała choć podstawowe przygotowanie z historii kultury i sztuki.

WERONIKA FRANCO, PRODUCENTKA

- O całym pomyśle dowiedziałam się w środę wieczorem, dwa dni przed spektaklem. Piotrek Rudzki przy mnie zadzwonił do Konrada Imieli z prośbą o udostępnienie foyer Capitolu. Jak już była zgoda, dostałam namiary na Renatę Majewską, z którą miałam się kontaktować w sprawie szczegółów. Reszta była na mojej głowie.

Od Krzyśka Garbaczewskiego dowiedziałam się, że to ma być multimedialne przedsięwzięcie, że potrzebna jest kamera, mikser, ekran i projektor. A nazajutrz zaczęło się to rozrastać - z jednego ekranu zrobiły się trzy, potroiła się też liczba projektorów i kamer. Tylko mikser został jeden. A jak się okazało, że na capitolowe podwórko wejdzie nie więcej niż 200 widzów, wiedziałam, że musimy robić transmisję na żywo.

Zaczęłam od telefonów do wszystkich świętych, do każdego, kto może dysponować takim sprzętem. I jak ucieszyła mnie mobilizacja ludzi ze środowiska, którzy dawali z siebie wszystko, jakby się chcieli otrząsnąć z upokorzenia, przypomnieć sobie, na czym polega ich zawód, tak zaskoczyła mnie przychylność wrocławskich firm, które bardzo nam pomogły. Żadna z nich nie wzięła od nas pieniędzy za wypożyczenia. Zapłaciliśmy jedynie bardzo symboliczne honoraria niektórym fachowcom, którzy te urządzenia obsługiwali i pracowali dla nas 12 godzin. Tymczasem taki sprzęt leżał odłogiem skrzyżowanie dalej, w teatrze.

Ostatnie pomysły pojawiały się w dniu premiery - na materiały promocyjne, plakaty, zdjęcia. W normalnych warunkach takie żądania zostałyby uznane za niemożliwe do spełnienia, ba!, oburzające. A tu nie wydawały się niczym dziwnym - po prostu trzeba było im sprostać. 6 stycznia w samo południe weszłam do Capitolu, a Krzysiek pokazuje mi w telefonie zdjęcie policyjnych tarcz, które na gwałt potrzebuje. I nie powiedziałam: "Krzysiek, sorry, jest święto Trzech Króli, skąd ja ci to wytrzasnę?", tylko dzwoniłam tak długo, aż udało mi się je załatwić. Rozpuściłam wici, ktoś miał znajomego komendanta, który oddzwonił i powiedział: "Można brać". Musiałam je tylko odwieźć przed północą.

O godz. 20 pojawiła się chwila grozy, we foyer było tyle sprzętu naraz, że urządzenia zaczęły się nawzajem tłumić. Po chwili stresu udało się to jednak opanować i spektakl mógł ruszyć.

W tym, co udało nam się wykreować, było widać po pierwsze ogromną przyjemność z pracy. Niezależnie, czy to był operator kamery, reżyser, aktor - u wszystkich można było wyczuć ulgę, że mogą zajmować się tym, co potrafią. Po drugie, "Tak zwana ludzkość w obłędzie" pokazała, jak bardzo zgrany jest zespół Polskiego, jak się rozumie w lot, jak nie potrzebuje zachęty, mobilizacji i chętnie ze sobą współdziała. Po trzecie, silne przekonanie, że to kolejna aktywność w sprawie, która jest dla nas ważna, bo dotyczy wartości, wizji teatru, życia po prostu. Po czwarte, środowiskowa solidarność. Tutaj wszyscy próbowali się przyłączyć. Po piąte, idea obrony teatru, która stała się sprawą honoru środowiska, co się potwierdziło we wzruszającym akcie podczas gali Paszportów "Polityki". Tu nie ma dylematów - wszystkim szkoda zespołu, wszyscy mają świadomość, że to bezdyskusyjna wartość.

Wydałam na produkcję 600 zł z własnego portfela. Nikt z artystów nie wziął ani złotówki, nawet jeśli jechał do nas z drugiego końca Polski. Wszyscy zrobili to dla idei.

ANNA ILCZUK, AKTORKA ZWOLNIONA Z TEATRU POLSKIEGO

- Biorę udział w scenie improwizacji z Agnieszką Kwietniewską. Siedzę na kanapie u terapeutki. Mówię, że źle się czuję, ale nie przychodzę po zwolnienie. Że zgubiłam tabletki, które mi przepisała, zamiast nich wzięłam inne, które na mnie źle działają, że zamknęłam się w łazience, żeby wykrzyczeć emocje. I krzyczę: "Nienawidzę cię!!!!". Mówię, że jestem chora na Polskę, tyle że nie wiem, czy z tego można się wyleczyć.

Krzysiek Garbaczewski powiedział nam tylko: "Jesteście w sytuacji u terapeuty". I zaznaczył, żeby się bezpośrednio nie odnosić do tego, co się dzieje w Polskim. Pewnie jest i tak, i nie. Ale to, o czym mówię, jest bardziej uniwersalne - wchodzę w skórę osoby chorej na świat, na podziały, opresje, zaburzenie bezpieczeństwa. Na tę całą atmosferę strachu podsycanego przez media. Wciąż mamy poczucie, że wisi nad nami apokalipsa. Ponoć ludzie w Stanach Zjednoczonych po wygranej Trumpa zaczęli masowo chodzić do terapeuty. I tak pewnie jest - kiedyś siadaliśmy na kozetce, żeby omawiać problemy małżeńskie, teraz robimy to, bo boimy się, co z tą Rosją i czy będzie wojna.

- O pomyśle Krzyśka usłyszałam tydzień wcześniej, ale wtedy nie wiedziałam nic - co to będzie, kiedy i czy w ogóle dojdzie do skutku. A kiedy w piątek weszłam do Capitolu, pojawiło się uczucie, którego nie doświadczyłam od dawna - radości, ekscytacji na widok tych wszystkich wspaniałych twórców, którzy przyjechali do Wrocławia, żeby zrobić ten performance z nami. No i moich kolegów z teatru, tych wszystkich, z którymi mogę się już nigdy nie spotkać na scenie. I kiedy dzieliliśmy się spontanicznie na grupy, od razu dobrałyśmy się w parę z Agnieszką Kwietniewską, bo nie miałyśmy okazji spotkać się na scenie i chyba już nie będziemy miały takiej szansy w Polskim.

Próba zaczęła się o godz. 12, trwała dwie godziny, potem nastąpiła przymusowa przerwa - trzeba było oczyścić przestrzeń dla widzów, którzy przyszli na spektakl Capitolu. Potem, o godz. 17, zaczęła się kolejna. Nasz dialog powstał spontanicznie, zresztą tego dnia nikt z nas nie miał w sobie specjalnego napięcia.

Improwizacja to specyficzna forma, w której trzeba być otwartym na siebie i na partnera. Współdziałać z publicznością, z jej nastrojami, bez spiny, ale i bez specjalnych ambicji, bo to zabija taką scenę. Trzeba cieszyć się byciem razem i aktem twórczym.

Ten wieczór podniósł mnie na duchu. To, że zaangażowali się koledzy z innych teatrów. Że przyjechał każdy, kto tylko mógł. Że Bartek Porczyk, mając parę godzin między jedną a drugą próbą, pojawił się, żeby być z nami. Że przyszedł prof. Janusz Degler, najwybitniejszy witkacolog, który - jestem przekonana - znakomicie wyczuł ironię zawartą w tej sytuacji.

To było takie zjednoczenie na chwilę, na parę godzin. Przy czym mam świadomość, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Bo to, czego bym naprawdę sobie życzyła, to zagrać normalny spektakl.

MICHAŁ OPALIŃSKI, AKTOR ZWOLNIONY Z TEATRU POLSKIEGO

- Nasza czwórka - Marta Zięba, Janka Woźnicka, Adam Szczyszczaj i ja - jako że jesteśmy na zwolnieniach lekarskich, mieliśmy się włączyć w "Tak zwaną ludzkość" przez Skype'a.

Byliśmy gotowi do udziału, zajęcia stanowiska i oddania głosu. Miałem przygotowany manifest, napisany cztery dni wcześniej.

"Być może doczekaliśmy czasów, kiedy sztuka nie obroni się sama. Być może to jest ten moment, kiedy my, artyści, musimy ją ochronić. Sam udział w procesie tworzenia może nie wystarczyć. Hordy ignorantów, ludzi obojętnych, ślepców wyciągają ręce po coś, czego nie rozumieją. Próbują w sposób bezwzględny przywłaszczyć sobie przestrzeń, która była dla nas Wolnością. Była naszym domem".

Krzysiek połączył się z nami raz, powiedział, że wszystko działa i że mamy być otwarci i gotowi na improwizację. No i czekaliśmy. Wreszcie sygnał: wchodzimy. Połączenie ponoć było, ale my nie widzieliśmy nic i nic nie słyszeliśmy. Pięć godzin czekania i nic z tego nie wyszło! To znaczy Marta powiedziała swój monolog i ponoć było ją widać i słychać. Ale z mojego tekstu nic nie zostało - pytałem tylko: "Widać mnie? Słychać?". Byliśmy rozczarowani i pognębieni. Nie dość tych wszystkich nieszczęść, to jeszcze z premiery nas wycięli.

Ale jednocześnie poczuliśmy, jak bardzo jesteśmy spragnieni udziału w spektaklu. Zostają mi obrazy w głowie - Agata Kulesza z maseczką na twarzy, improwizacja Ani Ilczuk z Agnieszką Kwietniewską, wejście gwiazd. I ten prosty, ocierający się o banał moment, kiedy wszyscy śpiewali "Moją i twoją nadzieję", który okazał się wzruszający w tej sytuacji i przestrzeni.

Oglądając to, popłakiwaliśmy. Mimo że nie było mnie tam fizycznie, czułem tę emocjonalną intensywność wspólnoty. I tęsknotę za wspólnym byciem, pracą, spektaklem. To było prawie jak próba, prawie jak premiera, prawie jak praca, którą dotąd razem wykonywaliśmy. I niedowierzanie - że to wszystko powstało w ciągu jednego dnia. Krzepiące doświadczenie: że niewiele trzeba, że jesteśmy gotowi do zrobienia czegoś ważnego razem, że wystarczy w nas obudzić wiarę i zapał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji