Artykuły

Bez cukru

Z PIOTREM ROGUCKIM, zdobywcą Grand Prix XXV Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, wokalistą i liderem grupy Coma, jednego z najciekawszych zespołów, jakie ostatnio pojawiły się na polskiej scenie rockowej, rozmawia Winicjusz Schulz

- Niektóre utwory Comy mają szansę stać się rockowymi hymnami, na jakie czekamy od czasów "Autobiografii" Perfectu. Tak napisano o Was. Przestraszyliście się takich oczekiwań?

- Gdybym się miał zastanawiać nad tym, czy Coma ma do wykonania jakąś misję, nadzwyczajne zadania, aby dorównać kultowym, bądź wręcz pomnikowym zespołom, to wówczas raczej zamknąłbym się w domu i zastanawiał nad jakąś psychoterapią. My po prostu robimy swoje, a to, jak zostanie nasza muzyka zakwalifikowana, do nas już nie należy. Nie narzucamy więc sobie dodatkowych obciążeń poza tymi, jakie już mamy - dotyczącymi określonej estetycznej formy i tego, byśmy się swej muzyki nie wstydzili.

- Coma to śpiączka, ale Wasza muzyka raczej do sennych nie należy. Nazwa wzięła się z... przypadku? Bo ładnie zabrzmiała - niby to i po polsku, i uniwersalnie?

- Dokładnie tak! Nie stawiamy na to, by nazwa miała jakieś szczególne znaczenie. To szyld dla muzyki. Ona jest najważniejsza. Przed pierwszym wywiadem musieliśmy wybrać jakąś nazwę. I tak to się zaczęło.

- A propos brzmienia - gdyby nieznającym Was jeszcze spróbować opisać brzmienie Comy - co byłoby lepsze: ciężkawe gitarowe granie w tempach na ogól średnich i wolnych, czy może jednak "tu słychać fascynację muzyką Pearl Jam"?

- Muzycy nie lubią, gdy się ich klasyfikuje. Przypinanie łatek jest zubożeniem twórczości. Sądzę, że to, co robimy, nazwać można poetycką muzyką rockową traktującą o wielu ulotnych rzeczach, ale zazwyczaj ważnych w życiu każdego człowieka. To muzyka przestrzenna, obrazowa, transowa, energetyczna. I, mam nadzieję, że ciekawa. Chcemy, by tak zostało.

- Przyciągacie na koncerty tłumy, choć jeszcze do niedawna nie mieliście płyty, a Wasz utwór "Leszek Żukowski" jest liderem zestawienia minionego

- To działa w dwie strony. Umiejętność posługiwania się pewną energią w kontakcie z publicznością, wyczucie widowni bardzo pomaga potem także w kreowaniu postaci scenicznych. A z kolei z aktorstwa na rockowej scenie przydaje się swoboda w obyciu z publicznością. Na nasze koncerty składa się nie tylko muzyka, ale także działania parateatralne, są dekoracje, a nawet skecze. A wszystko po to, by ludzie mogli nabrać dystansu do tej naszej raczej smutnej twórczości.

- Być może jednak za jakiś czas przyjdzie moment, że z dyplomem PWST staniesz przed wyborem: Coma bądź teatr, film. Myślałeś o tej chwili i decyzji, jaką podejmiesz?

- Jak na razie te wszystkie dyscypliny pięknie się uzupełniają. Nie chciałbym jednak stanąć przed takim dylematem, co wybrać. Mam nadzieję, że to jednak jakoś będzie się swoimi torami toczyć. Pewnie jednak kiedyś z czegoś będę musiał zrezygnować. Może los za mnie zdecyduje? Teraz tworzymy bardzo energetyczną muzykę. Nie wyobrażam sobie, abyśmy kiedyś stali się dinozaurami i grali do przysłowiowego kotleta. Szanuję The Rolling Stones, Budkę Suflera, ale nie chciałbym pokazywać się na scenie w wieku sześćdziesięciu lat, śpiewając buntownicze piosenki z lat młodości.

- A może w ogóle aktor musi mieć jakąś alternatywę, bo dla etatowych aktorów miejsc na rynku pracy jest niewiele. Niedawno wspominała o tym na spotkaniu w Toruniu Joanna Szczepkowska.

- Ja mam różne pomysły na pracę. Utrzymuję dzięki temu psychiczną równowagę i zachowuję świeżość. To daje rozwój, doświadczenia, szansę na ogarnianie nowych obszarów estetycznych.

- Czemu bohaterowie Waszych utworów są często tacy samotni, działają w pojedynkę?

- Te utwory powstają pod wpływem moich doświadczeń.

- Tak Ci ciężko w życiu?

- W każdym utworze jest jednak i myśl pozytywna. To nieprawda, że jestem nieudacznikiem, że jestem samotny, łzy mi płyną. Po prostu jest sporo powodów do niepokoju. W środkach masowego przekazu królują cukierkowe panienki wywijające tyłkami, jest radość, zabawa, podczas gdy na świecie dzieją się rzeczy smutne. Więc może powinien być też ktoś, kto o takich rzeczach pisze. Na koncertach widzimy, że są też ci, którzy chcą słuchać utworów o trudnych sprawach. Nie funkcjonujemy jednak na zasadzie totalnego "doła", tych, tórzy głoszą: "jesteśmy przegranym pokoleniem". To ma być oczyszczenie, niezamykanie oczu na zło.

- Twoi bohaterowie są też pełni rozterek w sprawach religii ("Niech będzie chwała Bogu" w "Spadam", ale także "Jeszcze nigdy tak odległy nie był dla mnie Bóg" w "Czasie globalnej pogody")?

- Ale ten Bóg wszędzie istnieje. Każdy utwór jest dyskusją z nim.

- Kim jest Leszek Żukowski - bohater Waszego, jak dotąd, największego przeboju?

- To mój kolega, którego znam od dawna. Kiedyś powiedział: "napisz o mnie piosenkę". Najpierw nie potraktowałem tego poważnie. Potem jednak, kiedy nie dostaliśmy się do szkoły aktorskiej w Łodzi, czuliśmy się rozgoryczeni, bo upadły nasze młodzieńcze marzenia, powstał hymn naszej grupy, z którym ponoć wiele młodych osób się utożsamia. A tytuł jest taki, aby Leszek Żukowski nie miał żadnych wątpliwości, iż to piosenka o nim.

- Czemu jeden z utworów "ukryliście" na płycie - nie ma tytułu, zaczyna się po

dłuższej przerwie? Bo jest za ... wesoły?

- Właśnie dlatego. Ten utwór bardzo odbiega o naszej konwencji. Z drugiej strony nie chcieliśmy pozbawić płyty pewnej dozy humoru.

- Toż to totalne zaprzeczenie mechanizmów funkcjonowania show-biznesu?

- Bo funkcjonowanie show-biznesu jest w Polsce totalnym idiotyzmem. Gdy na świecie, w sercach ludzi dzieją się rzeczy poważne, nie ma na nie odpowiedzi w stacjach telewizyjnych, radiowych serwujących zmieloną papkę kulturową - dość infantylną, traktującą o tym, jak to dobrze jest przespać się z trzydziestoma chłopcami lub czterdziestoma dziewczynami. Show-biznes żeruje na tym mechanizmie. I ludzie przestają się z czymś takim identyfikować. Wyłączają telewizor, wychodzą z domu. I albo idą pić wino, albo idą robić własną muzykę,

albo idą na koncert... Comy.

- A jak na Wasze powodzenie show-biznes zareagował - zabiegano o Was czy raczej to Wy musieliście wędrować od wytwórni do wytwórni, aby w końcu podpisać kontrakt na nagranie debiutanckiej płyty?

- Przez pięć lat usilnie staraliśmy się o to, aby którakolwiek z firm zwróciła na nas

uwagę. Nawet sami staraliśmy się wydać swą płytę. Na przykład za pieniądze zarobione w reklamie telewizyjnej chipsów wydaliśmy trzy tysiące egzemplarzy naszego singla, którego i tak nie potrafiliśmy rozpowszechniać. Cały czas jeździliśmy od wytwórni do wytwórni, woziliśmy nagrania demo. Była nawet i takie sytuacje, że przedstawiciele firm przyjeżdżali na nasze koncerty, widzieli te tłumy 1000-1200 słuchaczy. I nic. Potem i tak nastawało milczenie. Dla nas było to zaskakujące. Może ci przedstawiciele uznali, że nie nastał jeszcze w Polsce czas na naszą muzykę? Aż w końcu przyszedł moment, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy istnieć dalej jako zespół.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji