Artykuły

Markus Öhrn o "Sonacie widm". Premiera w Nowym Teatrze

- Budujemy rodzaj wyspy, w której świat Strindberga się wydarza. Widzowie w dużej mierze będą oglądali akcję za pośrednictwem kamery, ona jest u mnie głównym sposobem opowiadania historii - o premierze "Sonaty widm" w Nowym Teatrze w Warszawie opowiada Markus Öhrn w rozmowie z Izabelą Szymańską w Co Jest Grane 24.

Wygląda jak frontmen punkowego zespołu muzycznego, a jest nazywany nową gwiazdą europejskiego teatru. Markus Öhrn przygotowuje spektakl "Sonata widm" na podstawie sztuki Augusta Strindberga, w którym chce zabrać widzów w oniryczny świat. Premiera w piątek 20 stycznia w Nowym Teatrze. Trylogią "Conte d'Amour", "We love Africa and Africa loves us", "Bis zum Tod" zapewnił sobie miejsce wśród najgłośniejszych reżyserów. Podejmuje niewygodne tematy i pokazuje je w formie, która bliższa jest sztukom wizualnym niż teatrowi. "Sonata widm" to jego drugi spektakl w stolicy, dwa lata temu przygotował w Komunie Warszawa przedstawienie "Bohaterowie przyszłości", w którym, opowiadając o młodym pokoleniu, skopiował na scenie demonstrację radykalnej prawicy.

Izabela Szymańska: Pracujesz w Nowym Teatrze jako reżyser teatralny, ale reżyserem nie jesteś.

Markus Öhrn: W teatrze znalazłem się przez przypadek. Kiedy skończyłem studiować sztuki wizualne w Sztokholmie, przeprowadziłem się do Berlina. Zajmowałem się wtedy instalacjami wideo i rzeźbami. Zrobiłem kilka prac do przedstawień, angażowałem też aktorów do moich wideo i pewnego dnia fińska grupa Nya Rampen zapytała, czy zrobiłbym z nią coś na scenie. Nasz pierwszy spektakl "Conte d'amour" oparty był na historii Josefa Fritzla. Przedstawienie było grane w małym teatrze, ale trafiły na nie osoby, które zaczęły o nim mówić. Zostaliśmy zaproszeni na festiwal Impulse, zdobyliśmy pierwszą nagrodę i tak wylądowałem w teatralnym świecie.

Za tym festiwalem poszły kolejne i to najważniejsze Wiener Festwochen, Awinion. Czy ich szefowie mówili, co twój teatr wnosi nowego na europejską scenę?

- Niektórzy nazywają moje spektakle instalacją na żywo, tekst nie jest w nich najważniejszy, buduję pejzaż dźwiękowy, w którym aktorstwo, obrazy mogą przenosić widza z początku na koniec i z końca na początek.

Lubię pracować jak rzeźbiarz. Zaczynam gdzieś, coś dodaję, z czegoś rezygnuję, a te wszystkie ruchy robię, aby uwypuklić to, co jest dla mnie ważne. Tak pracuję w Nowym, mimo że pierwszy raz wystawiam gotową sztukę.

Dlaczego wybrałeś "Sonatę widm"? To praktycznie niegrany tekst, w Warszawie był pokazywany trzy lata temu gościnny spektakl właśnie ze Szwecji przygotowany przez choreografa Matsa Eka.

- "Dlaczego?" to dobre pytanie. Mój tok myślenia szedł tak: jestem Szwedem, więc pokażę jakiegoś szwedzkiego autora, co już zawęziło poszukiwania do Strindberga. Przeglądałem jego sztuki i, oczywiście, jest wiele bardziej znanych jego tekstów.

Jak "Panna Julia" - marzenie wszystkich młodych aktorek w Stanach.

- Dokładnie. Ale przede wszystkim chciałem zobaczyć, jak to jest pracować z dużym zespołem, a "Sonata..." ma wiele postaci. Poza tym to sztuka abstrakcyjna, co daje możliwość wykreowania sytuacji i scen, których akcja niekoniecznie musi prowadzić do kolejnej akcji. Ten oniryczny tekst pozostawia twórcom dużo wolności.

Byłam zaskoczona, że wybrałeś ten dramat, bo ze spektaklu, który zrobiłeś w Komunie// Warszawa, zapamiętałam cię jako zdeklarowanego reżysera teatru politycznego.

- No tak, trudno jest zrobić polityczny spektakl na podstawie Strindberga. Ale polityczność nie musi wyrażać się w temacie przedstawienia, może np. w podejściu do pracy.

Zajmując się sztukami wizualnymi miałem wrażenie, że to bardzo uprzedmiotowiona dyscyplina: obraz, rzeźbę czy wideo możesz kupić, więc od razu się ją wycenia. Teatr wydawał się od tego wolny, bo po skończonym przedstawieniu nic nie pozostaje. Ale gdy spojrzy się szerzej, to widać, że spektakl jest produktem: ktoś daje na niego pieniądze, ktoś kupuje bilet i oczekuje, że przedstawienie spełni jego wyobrażenia. Artyści często się tych oczekiwań trzymają, bo boją się stracić dotacje, zaproszenia na festiwale. Nieakceptowanie tego rodzaju obaw jest już politycznym gestem. I tak tu pracujemy.

W Berlinie w Volksbühne posunąłem się jeszcze dalej, robię spektakle w cyklach, np. 24 dni od 1 grudnia do świąt Bożego Narodzenia, tak jak kalendarz adwentowy. Każdego wieczoru widzisz w teatrze co innego, coś, co się nie powtórzy. Jeśli więc jakiś dyrektor festiwalu chce mnie zaprosić, to mogę pokazać u niego nową serię. To wyczerpujący system, ale daje wiele satysfakcji.

Strindberg napisał ten tekst dla Teatru Intymnego. Twoje spektakle też są intymne, bo zamykasz bohaterów w boxach i zbliżasz się do nich okiem kamery...

- Budujemy rodzaj wyspy, w której świat Strindberga się wydarza. Widzowie w dużej mierze będą oglądali akcję za pośrednictwem kamery, ona jest u mnie głównym sposobem opowiadania historii. Gdybym miał wybrać najsilniejsze doświadczenia artystyczne, to byłoby to kino - emocje, dźwięk, przetransportowanie widza do innego świata w sposób, jakiego trudno doświadczyć w teatrze - psychologiczny teatr rzadko mnie przekonuje.

Zmieniamy też miejsce widza. Spektakl można oglądać z każdej strony, będą siedzenia, ale chcę dać możliwość poruszania się, jak na wystawie. Często w teatrze czuję się uwięziony w fotelu, to, że nie mogę wyjść, zabiera moją uwagę. W moich spektaklach ludzie zawsze mogą pójść na chwilę do toalety czy gdziekolwiek. Pracujemy nad tym, żeby stworzyć tu otwartą przestrzeń.

Jesteś nazywany nową gwiazdą europejskiego teatru. To określenie jak ze świata muzyki. Z czym to się właściwie wiąże, co oznacza?

- Określenie "gwiazda" do mnie nie pasuje, nie mam życia jak Rolling Stones, i gdybym zaczął o sobie myśleć w ten sposób, szybko stałbym się niewolnikiem tego słowa. Jestem dumny z moich niektórych projektów i cieszy mnie, jeśli one coś dają widzom, jeśli inspirują innych artystów - sam tego szukam w sztuce. A poza tym to nie są trwałe określenia, bo po zostaniu "gwiazdą" zrobisz coś, co nie jest już tak dobrze przyjęte i ta łatka idzie do kogoś innego. A ja, jak każdy, mam górki, dołki. Na tym, moim zdaniem, polega bycie artystą, bo gdy zaczynasz mieć sukces za sukcesem, to często okazuje się, że zacząłeś się powtarzać.

***

Premiera: 20 stycznia, godz. 19, w Nowym Teatrze, ul. Madalińskiego 10/16. Kolejne spektakle: 21-22 oraz 27-29 stycznia, godz. 19; 25-26 stycznia, godz. 20. Bilety: 50-80 zł. Dla widzów od lat 16.

W przedstawieniu używane są światła stroboskopowe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji