Artykuły

Poskromienie szmoncesu

"... W miarę jak w Polsce do­rasta pokolenie, które nigdy z Ży­dami nie miało bezpośrednich stycz­ności, obraz Żyda traci na swej świeżości, przestaje być żywy, zo­staje z niego wspomnienie coraz bardziej mgliste, w coraz większym stopniu przetwarzające się w legen­dę" - pisał Aleksander Hertz w swej książce pt. "Żydzi w kulturze polskiej".

Bulwersującym potwierdzeniem tego poglądu okazały się wyniki son­dażu przeprowadzonego w latach 1975-1982 wśród studentów na te­mat stereotypu jako jednego z wskaźników uprzedzeń etnicznych, opublikowane przez Łucję Łukaszewicz na łamach miesięcznika "Znak" (nr 339-340). Czytamy tam, że wśród najczęściej pojawiających się okre­śleń "typowego Żyda" znalazły się na przykład: "Człowiek jest dla Żyda towarem", "Nie dotrzymuje słowa", "Brak mu wrażliwości na ludzką opinię", "Żyd tylko z Żydem jest solidarny i sprawiedliwy", "Nawet po zmianie wiary Żydem śmierdzi". I jeszcze rozbrajająca wspomnienia z dzieciństwa: "Po zakupach matka mówiła, że sprzedawca jest cwany jak Żyd" albo "Czyszcząc mi nos i paznokcie mówiło się, że trzeba usunąć "żyda", gdyż szpeci grzeczne dzieci".

Przepisuję te zdania, by uświado­mić sobie i czytelnikom, przed jak trudnym staję zadaniem, chcąc zre­lacjonować przedstawienia teatralne związane z tematyką żydowską, które oglądać możemy na polskich scenach. Stereotyp i uprzedzenia są bowiem może najtrudniejszymi do pokonania barierami kulturowymi. Warto więc na wstępie raz jeszcze przypomnieć, jakie miejsce napraw­dę zajmowała tematyka żydowska w naszym narodowym dorobku in-telektuano-estetycznym.

W ciągu ostatnich dwustu las ście­rały się w Polsce dwie koncepcje oceny roli Żydów: pesymistyczna i optymistyczna. Pierwsza i nich, do­patrująca się w Żydzie istoty anty­polskiej i antyspołecznej wzięła swój początek jeszcze z pism Staszica i Wincentego Krasińskiego, potem - Jeleńskiego i Jeske-Choińskiego, ale dopiero jej XX-wieczna mutacja w wersji Dmowskiego, Nowaczyńskiego, Niemojewskiego osiągnęła wymiar walczącego antysemityzmu. XX wiek sprzyjał zresztą negatyw­nej ocenie roli żydostwa i dlatego antysemityzm mógł zrobić tak wiel­ką społeczną karierę, której pośred­nimi rezultatami są między innymi zacytowane na wstępie wypowiedzi studentów w ankiecie.

Znacznie bardziej humanistyczna była jednak koncepcja druga, optymistyczna, której przedstawicielami byli Czacki, Łukasiński, Orzeszkowa, wielu pozytywistów. Wyznawcy tego poglądu uważali, że negatywne ce­chy przypisywane Żydom nie są organicznie związane z rasą i dadzą się usunąć. W dziedzinie sztuki rzecz miała się jednak jeszcze trochę ina­czej. Artur Sandauer opowiedział w swej książce o twórczości pisarzy polskich pochodzenia żydowskiego, ja przypomnę więc tylko, że posta­cie Żydów miały nader często kluczowe znaczenie w naszych narodo­wych literackich misteriach: np. Koncert Jankiela w mickiewiczow­skim "Panu Tadeuszu", czy Rache­la wprowadzająca świat wizji poe­tyckiej do bronowickiej izby w "Weselu" Wyspiańskiego.

Zawsze jednak, jeśli Żyd pokazywany był w pozytywnym świetle, był on wyobcowany ze środowiska żydowskiego, właściwie czuł się Polakiem. Jakże słusznie zanotował znowu Aleksander Hertz: "Żyd jest widziany od strony polskiej i oce­niany od strony polskiej. Najważ­niejszym motywem jest jego polski patriotyzm, zdolność wykazywania się najwyższymi cnotami polskimi". I oto przez polskie sceny przeszła fala utworów z całkiem odmiennym wizerunkiem Żydów - jako grupy samej w sobie, kurczowo zamknię­tej, ale przez to znacznie bardziej fascynującej. Znamienne też, że od­wołano się do literatury międzyna­rodowej.

PIERWSZY ZNAK TRAGEDII - PĘKANIE ŚWIATA

"Zmierzch" Izaaka Babla od daw­na uważano za arcydzieło dramatyczne, za szczytowe osiągnięcie li­teratury żydowskiej w Europie Wschodniej. Spektakl, który obejrza­łem w warszawskim Teatrze Żydow­skim, miał wszelkie cechy niezwyk­łości. Oto w siedem i pół roku po premierze, z okazji jubileuszu Szy­mona Szurmieja (dyrektora Teatru i odtwórcy głównej roli - Mendla Krzyka), wznowiono przedstawienie wyreżyserowane przez nieżyjącego tuż Andrzeja Witkowskiego, w sce­nografii nieżyjącej także Zofii Wierchowicz.

I właściwie mieliśmy do czynienia z czymś na pograniczu teatralnego cudu. Po prawie ośmiu latach eks­ploatacji, pod nieobecność twórców, spektakl tętnił życiem, zachwycał subtelną grą półtonów, intrygując "smaczkami" obyczajowymi, wzbu­dzając szacunek wobec aktorów. W brązowo-złotych, jakby spatyno­wanych dekoracjach Zofii Wierchowicz rozgrywa się historia, która jest początkiem końca, dramatycznym memento dla kultury żydowskiej. Oto rozpadają się na naszych oczach wewnętrzne więzy rodziny Krzyków, pęka autorytet ojca, gwałcone są za­kazy, lekceważy się tradycję. Niby nic się nie dzieje: Benia, syn Mendla (świetna rola Jana Szurmieja), po prostu przejmuje po nim władzę, w młode ręce weźmie przedsiębior­stwo. Ale to przejęcie odbywa się za cenę upokorzenia głowy rodu. Jesz­cze nie widać zagrożenia z zewnątrz, jeszcze Żydzi świetnie prosperują w nadmorskiej Odessie, ale już wewnętrzne szwy ich świata pękły, zamieniając ich dom w cztery osob­no stojące ściany, które przewrócą się przy najlżejszym dotknięciu pier­wszego wroga.

Pierwszy znak tragedii, pierwszy kataklizm na oprawę konwencjo­nalną i "koszerną". Przejmującej roli Szymona Szurmieja jako Men­dla towarzyszą pięknie zarysowane epizody: Arie-Lejba (Michał Szwejlich), Mesje Bojarskiego (Seweryn Dalecki), Madam Popiatnik (Lena Srarmiej) i Dwojry (Gołda Tencer). Zaś wysoką kultura widowiska w Teatrze Żydowskim (granego w ję­zyku jidisz; widzowie mogą słuchać tłumaczenia na polski za pomocą słuchawek) zwraca uwagę na fenomen tej sceny: właśnie w Polsce, mimo tylu kulturowych uwikłań i uprzedzeń działa jedyny na świecie zawodowy teatr grający w języku jidisz. Nic dziwnego więc, że przyjeż­dżają tu widzowie z całego świa­ta...

DRUGI ZNAK TRAGEDII - POGROM I TUŁACZKA

Znak drugi tragedii przynosi... musical, który w dodatku okazał się najbardziej kasowym utworem tego gatunku. Na nowojorskim Broadwa­yu 3242 razy co wieczór (czyli przez 10 lat) grano "Skrzypka na dachu" ("Fiddler on the roof"), do którego tekst na podstawie opowiadania Szolema Alejchema "Tewie mleczarz" napisali Joseph Stein i Sheldon Harnick, a muzykę skomponował Jerry Bock. Wersja prapremierowa w re­żyserii Jerome Robbinsa (pamiętne­go reżysera i choreografa "West Side Story") doprowadzała publiczność na przemian do wybuchów radosne­go reżysera i choreografa "West Side" szlochu. Bo obok musicalowych przebojów, obok popisów sprawno­ści baletu i oryginalnych żydowskich powiedzonek jest tam prawdziwa tragedia bezdomnego narodu. Znak drugi tragedii to zagrożenie z ze­wnątrz. Do żydowskiego miasteczka, Anatewka, wkracza przemoc - car­scy żołnierze dokonują pogromu. Nie tylko rozpada się więź wewnętrzna - częściowo przez asymilację z Ro­sjanami, częściowo przez zsyłki - przychodzi także pożegnać się z do­mem, z miasteczkiem, udać się w dalszą tułaczkę. Przy końcowej pie­śni ("Anatewka"), gdy wypędzeni Żydzi pchając przed sobą wózki z dobytkiem wyruszają w drogę bez końca, publiczność na całym świecie płacze. Najgłośniej zaś płaczą ci, którzy kiedyś w życiu także opuścili swoich - emigranci i rodziny tych, co wyemigrowali. Widziałem ten musical wielokrotnie i zawsze zja­wisko to powtarzało się...

W wersji polskiej, prapremierowej (Teatr Muzyczny w Łodzi) jest znacznie więcej niż gdziekolwiek in­dziej, śmiechu. Dzieje się to za spra­wą szmoncesu, który zakorzenił się w naszej tradycji teatralnej jeszcze w 20-leciu międzywojennym i choć wywodzi się z kabaretu, wykorzysty­wany jest zbyt często przy każdej okazji, gdy w orbicie zainteresowa­nia znajdują się Żydzi. Powiem otwarcie - nie lubię szmoncesu, bo jest w nim wyraźny cień wyższości, protekcjonalnego poklepywania, po­rozumiewawczego puszczania oka. Nie służy to w żadnym razie wy­miarowi tragicznemu. A "Skrzypek na dachu", choć to musical, ma wy­miar tragizmu.

Inscenizacji łódzkiej Maria Foł­tyn starała się nadać rozmach wielkoświatowy, a Bernard Ładysz wy­dawał się wymarzonym odtwórcą Tewiego mleczarza, ale jego skłonności kabaretowe, śmieszne, ale bez sensu, mieszanie wymowy kresowej ze szmoncesem zabiły szanse dramatycznej konstrukcji roli. Jego Tewie był co prawda sympatyczny, ale jednak płaski i plakatowy. Nie wzruszał. Nie skłaniał do refleksji. Tylko śmieszył.

W całym przedstawieniu dostrzeg­łem dwie tylko role utrafione w dziesiątkę, skonstruowane od po­czątku do końca z wyczuciem; tak­tem i wrażliwością, a także... poko­rą wobec dzieła. Myślę o Jerzym Czaplińskim w roli krawca Motla kamzoila i o Skrzypku na dachu. To właściwie nie roli i nie aktoro­wi gratuluję wyczucia stylu. Tomasz Bartosik jest skrzypkiem, któ­ry wygrywa - jak chcieli twórcy musicalu - piękne solówki na sce­nie; bo jest skrzypkiem z obrazu Chagalla, natchnieniem całego przedstawienia - skrzypkiem na dachu.

TRZECI ZNAK TRAGEDII - JUŻ TYLKO PATOS

Wieczór poezji "Tak jak u Cha­galla..." w Teatrze na Targówku. W 40 rocznicę powstania w war­szawskim getcie Szymon Szurmiej stworzył tu kameralne widowisko złożone z poezji dwudziestu kilku żydowskich poetów (Menachem Bo­rejsza, Icyk Fefer, Mordechaj Gebirtig, Rachela Korn, Icchok Lejpusz Perec, Abraham Rajzen i inni), a także pieśni, które w wersji orygi­nalnej wyśpiewała Sława Przybyl­ska.

Smutne i obolałe słowa o zagła­dzie, już nie o pękaniu, zagrożeniu i tułaczce, lecz o umieraniu, gazo­waniu, rozstrzelaniu brzmiały jakoś szczególnie szlachetnie. Zabrakło miejsca na śmiech, nie było śladu szmoncesu. Wśród poskromionych przez rozmiar grozy najprostszych uczuć człowieka zostało miejsce już tylko na patos. Wtedy zabrzmiał "Hymn obrońców getta". I duża część widzów wstała...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji