Artykuły

Wojciech Dąbrowski: Nigdy nie byłem artystą

Zaczynał w Teatrze Pantomimy kierowanym przez Henryka Tomaszewskiego. Potem na wiele lat związał się z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Wystąpił w kilkudziesięciu filmach, nigdy jednak nie zagrał głównej roli. Popularność zdobył w serialach. Z przyjacielem aktorem Pawłem Okońskim założył firmę Ars Media, a także Teatr Poniedziałkowy. Dziś to cieszący się dużym uznaniem Wrocławski Teatr Komedia, który obchodzi właśnie dwudziestolecie działalności.

Była to jedna z pierwszych tego typu prywatnych placówek w Polsce, a już na pewno pierwszy i jedyny teatr komediowy, który utrzymał się przez tyle lat. - Ciągnęło mnie do reżyserii, a teraz reżyseruję, gram i jeszcze dyrektoruję. Mówi, że jest "absolutnym rzemieślnikiem". - Nigdy nie byłem artystą. Trzeba porządnie wykonywać swoją robotę, artyzm pozostawić innym. W przypadku teatru prywatnego rozłożenie zadań nie jest łatwe. Samo zarządzanie mnie nie interesuje, ale konfrontacja z publicznością daje już pozytywną adrenalinę. Przyznaje, że wielu dyrektorów prywatnych teatrów narzeka na problemy finansowe, niektórzy je zamykają. Jeżeli jednak traktuje się poważnie publiczność, aktorów, repertuar i skleja się odpowiednio te wszystkie elementy w jeden rzetelny produkt, to rynek weryfikuje to pozytywnie.

W początkowym okresie pomogły im władze miasta Wrocławia. Wcześniej przez siedem lat zmuszeni byli wystawiać spektakle w wynajmowanych salach.

- W 2004 roku otrzymaliśmy do dyspozycji siedzibę Teatru Lalek. Jesteśmy tu gościnnie, ale czujemy się jak u siebie w domu. Jeśli chce się robić dobrą komedię, nie można mieć natury człowieka, który ciągle narzeka na swój los i brak pieniędzy. Skoro utrzymujemy się od 20 lat, a są spektakle, które gramy od 15 lat, to znaczy, że pracujemy nie najgorzej. Przygotowujemy "produkt" dobrej jakości. I sponsorzy też to widzą. Nie mówię, że mamy łatwo, ale wiadomo, że bardziej zainteresowani są współpracą z kimś, kto ma już wyrobioną markę, niż z kimś nieznanym.

Początki Teatru Poniedziałkowego były trudne. Na spektakle przychodziło niewiele osób.

- Ludzie musieli dowiedzieć się, że taki teatr istnieje i co ma do zaproponowania. Nazwa wynikała z faktu, że graliśmy tylko raz w tygodniu. Potem śmialiśmy się, że prezentujemy przedstawienia od poniedziałku do poniedziałku. Trafiliśmy w niszę. I ludzie zaczęli przychodzić. Zmuszeni byliśmy grać coraz więcej, bo rynek to wymusił. I dbać o wysoki poziom, gdyż widz jest wrażliwy na bylejakość i brak profesjonalizmu wychwyci natychmiast. A konsekwencją może być utrata publiczności.

Dla Dąbrowskiego i Okońskiego teatr był początkowo dodatkowym zajęciem. - Właściwie to wyrósł z firmy, w której zajmowaliśmy się sprawami reklamowymi. Potem został już tylko teatr. Przez te 20 lat nigdy nie było sytuacji, abyśmy uznali, że zwijamy interes. Aż tak źle nigdy nie było! Jest takie zapotrzebowanie na śmiech, na pozytywną energię, że niewykorzystanie tego byłoby nie tylko błędem, ale i głupotą. Tak więc to dobry interes, bo i my, i widzowie jesteśmy zadowoleni.

Wrocławski Teatr Komedia się rozwija. - Mamy coraz więcej premier, coraz częściej pojawiają się w nich gwiazdy. I to nie tylko aktorskie, ale i reżyserskie, scenograficzne. Nasze spektakle reżyserowali m.in. Wojciech Pokora, Maciej Sławiński, a wśród aktorów grali u nas Emilia Krakowska, Ewa Kuklińska, Katarzyna Skoniecka, Łukasz Płoszajski, Misiek Koterski.

W repertuarze, obok współczesnej klasyki komedii, takiej jak "Szalone nożyczki", "Mayday 2" czy "Przyjazne dusze", jest także "Zemsta" Aleksandra Fredry. W ubiegłym roku zorganizowali pierwszy w Polsce Festiwal Festiwali "Komedia Roku". - Zaprosiliśmy laureatów festiwali komediowych w Polsce. I tu we Wrocławiu wybrany został przez absolutnie obiektywne jury, któremu przewodniczył prof. Janusz Degler, najlepszy teatr. Był to tydzień dobrego humoru we Wrocławiu, znakomicie zrecenzowany przez krytykę i publiczność. Niestety, nie będzie można powtórzyć tej imprezy w tym roku, bo miasto wycofało się ze wsparcia.

Obecnie grają pięć dni w tygodniu, dwa dni są w trasie. Podróżują po całej Polsce. We wrześniu ubiegłego roku na afiszu pojawiła się "Pomoc domowa", autorstwa Marca Camolettiego, w reżyserii Wojciecha Dąbrowskiego. - To jest absolutny hit. Jak wrzucamy terminy przedstawień do sieci, to sprzedajemy je w ciągu dwóch dni. W tej chwili nie ma już biletów na najbliższe półtora miesiąca. Wielka w tym zasługa nie tylko aktorów, lecz i scenografa Wojtka Stefaniaka, a także kostiumografa Zofii de Ines, a nade wszystko znakomitej adaptacji Bartosza Wierzbięty, autora polskich dialogów do takich filmów jak "Shrek", czy "Madagaskar".

Wojciech Dąbrowski mówi o sobie, że jest chłopakiem z Karkonoszy. Marzył, by zostać chirurgiem. - Przestraszyłem się jednak trudnego egzaminu na Akademię Medyczną i zdawałem na wrocławski AWF, na rehabilitację. Ten kierunek miał coś wspólnego z medycyną, ale - niestety - nie dostałem się. I kto by pomyślał, że za kilka lat zostanę "lekarzem dusz"? Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. Już na IV roku Henryk Tomaszewski zaprosił go do współpracy i z Pantomimą Wrocławską zjechał pół świata. -Zawsze miałem predyspozycje ruchowe, po pewnym czasie uznałem jednak, że muszę wrócić do słowa.

Znalazł pracę w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I od razu wystąpił w dużej roli - Gustawa w "Mężu i żonie" Aleksandra Fredry. - Pracowałem tam przez wiele lat z wybitnymi reżyserami, bo i z Andrzejem Wajdą, Jerzym Jarockim, Feliksem Falkiem i Krystianem Lupą. Trwało to do chwili, kiedy założyliśmy z Pawłem firmę reklamową, a później prywatny teatr. Z aktorstwa nie dało się wyżyć, a chcieliśmy mieć coś wymiernego...

Miło wspomina niewielką, lecz zabawną kreację w "Rozmowach kontrolowanych" Sylwestra Chęcińskiego. Przez dziesięć lat grał w serialu "Plebania". Dał się zapamiętać z roli komendanta posterunku policji w Tulczynie. Występował w "Pierwszej miłości" i innych serialach. - Teraz pojawiam się tylko wtedy, kiedy trzeba zagrać prezesa banku lub starzejącego się amanta. Idealnie pasuję do takich postaci. Jednak cały czas występuję, ostatnio w serialu "Przyjaciółki".

- Uczestniczyłem też w pierwszej wielkiej reklamie billboardowej telefonów, tzw. cegieł, pewnej sieci komórkowej. Potem reklamowałem proszek do prania. I nie ukrywam, że są to naprawdę niezłe zastrzyki finansowe. Bawiło mnie kiedyś, że miałem sporo pieniędzy i nie miałem za nie co kupić. A teraz to z pieniędzmi różnie bywa...

Największą przyjemność sprawia mu granie w komediach romantycznych. Ostatnio odniósł duży sukces w "Przyjaznych duszach". - Bo takie spektakle oprócz śmiechu wywołują też łzy wzruszenia. A to dla aktora cudowne ukontentowanie z tego, co robi. Prosty śmiech bowiem łatwo jest wywołać, ale spowodować silne emocje u widza to już trudniejsze zadanie.

Do niedawna we Wrocławskim Teatrze Komedia obowiązywała zasada jednej premiery w sezonie. Teraz ma być inaczej. - Już w marcu zaprezentujemy kolejne nowe przedstawienie. Będzie to spektakl "Za ciosem", który wyreżyseruje Paweł Okoński. Plany więc mają ambitne. - Na pewno będziemy uatrakcyjniać nasz repertuar i walczyć o widza. I jak sobie pomyślę, że będziemy się rozwijali tak jak dotychczas, to strach przewidzieć, co będzie działo się na naszej scenie za dwadzieścia lat.

***

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji