Artykuły

Agnieszka Niezgoda: Najtrudniejsze do ułożenia jest niebo

- Od rana do nocy z trzygodzinną przerwą jesteśmy w pracy. Poruszamy się bezszelestnie w ciemnościach, na kolanach, zwisamy na linach, drętwieją nam podniesione do góry ręce. Czasem całymi miesiącami nie widzimy, jak zachodzi słońce, bo jesteśmy w sztucznym świetle na scenie - mówi Agnieszka Niezgoda, aktorka Teatru Baj Pomorski w Toruniu.

Grzegorz Giedrys: Zawsze chciałem zadać to pytanie: zgoda buduje, a Niezgoda?

Agnieszka Niezgoda: A Agnieszka Niezgoda przyjmuje! Można mnie zaprosić na elegancką kolację, przewieźć swoim samochodem bez dachu, kupić mi bilet lotniczy, zafundować najstarszą i najdroższą butelkę whisky, można oddać mi drugie śniadanie, nadgryzionego pączka, stary płaszcz, który kochało się tak bardzo, że żal go wyrzucić, korale po babci, jakieś sznurki, piórka i wszystko, co jest dziwne, można oddać mnie - a ja to przyjmę, podziękuję i będę przez resztę mojego życia szukała dla tego uzasadnienia, będę pielęgnowała, otaczała myślą, szukała drugiego wcielenia.

Jednym z moich projektów do zrealizowania jest Muzeum Miłości.

A cóż to takiego?

- To wystawa przedmiotów przechowywanych przez ludzi z powodu sentymentów; oryginalne eksponaty wystawione będą z odpowiednim opisem np. "Woda z Bałtyku z 1980 roku wraz z piaskiem i muszelką zamknięta w butelce, na którą naciągnięto skarpetę z wyhaftowanym napisem Kocham Pelagię".

Na co się nie zgadzasz?

- Ciągle, do znudzenia, nie zgadzam się na to samo - na przemoc psychiczną i fizyczną, na manipulowanie, na podkradanie cudzych pomysłów, cudzego życia, na narzekanie, na pychę, na niezawinioną biedę. Na nienawidzenie siebie nawzajem też się nie zgadzam! Nie jestem Miss World, ale też bym chciała pokoju na świecie! Oglądałam w tym roku z wysokości pierwszego piętra toruński Stary Rynek w sylwestra, dokładnie o północy patrzyłam, jak ten nasz niby zwaśniony naród z butelkami szampana w dłoniach całował się gremialnie i ściskał, nie pytając o opcję polityczną. Uśmiechnęłam się. Patrzę zawsze z radością na to, jak ludzie pięknie potrafią się kochać, ale im się trochę nie chce, bo miłość jest trudniejsza niż nienawiść.

Racja. Czy wiesz, skąd pochodzi twoje nazwisko?

- Więcej wiem o szlacheckich korzeniach - herb Gozdawa - ze strony ojca mamy, który był w AK i w powstaniu warszawskim. Mama mamy była warszawianką od pokoleń. Niestety, ze strony ojca nie poznałam moich dziadków - nie było ich już, gdy zameldowałam się na świecie. Wiem, że dziadek Józef Niezgoda walczył podczas II wojny światowej na zachodzie Europy, ale zanim to się stało, Józef i Maria byli na emigracji we Francji i tam nieopodal Paryża w 1928 roku urodził się mój tata, mały Czesław Niezgoda, którego pierwszym językiem był francuski. Gdy przyjechał do Polski w wieku kilku lat, dzieci mu dokuczały, bo mówił po polsku z akcentem.

Nie jest to popularne nazwisko.

- W okolicach Tarnobrzega dużo jest osób o tym nazwisku. Miło byłoby odnaleźć jakiegoś stryjka, który opowiedziałby, skąd pochodzi nazwisko, które pasuje do mnie jak ulał.

W jednym z wywiadów powiedziałaś: "Z teatrem nie ma żartów, wymaga dyscypliny, posłuszeństwa i poświęceń. Jest swoistym klasztorem, jest szalenie trudną do wyleczenia chorobą, jest wielką miłością do sztuki i do ludzi. Zabiera nam życie osobiste, dzieci, mężów, jedzenie...".

- To dylemat wszystkich zatrudnionych na etatach artystów, szczególnie w miejskich instytucjach kultury, które muszą wieść życie bardzo oszczędne. W związku z tym nasze pensje są bardzo skromne, a ograniczenia, zakazy, dyscyplina iście klasztorna - tego wymaga nasza profesja. W zamian mamy dach nad głową i ciepłe kaloryfery na scenie, słodką wodę do picia.

I sztukę.

- I widzów, których bardzo kochamy, i współbraci artystów, z którymi spędzamy często więcej czasu niż z naszymi rodzinami. Czas pracy przerywany powoduje, że od rana do nocy z trzygodzinną przerwą jesteśmy w pracy. Poruszamy się bezszelestnie w ciemnościach, na kolanach, zwisamy na linach, drętwieją nam podniesione do góry ręce. Czasem całymi miesiącami nie widzimy, jak zachodzi słońce, bo jesteśmy w sztucznym świetle na scenie; często jeden człowiek - reżyser lub dyrektor - decyduje o naszym "być albo nie być".

W teatrze nie ma obiektywnych ocen - najpierw jesteśmy intrygujący, charyzmatyczni, niezbędni i gramy spektakle z zapaleniem płuc i złamaną nogą, a potem tracimy wdzięk, sprawność, aparycję i siedzimy w domu.

Straszna sytuacja.

- Taka robota! Niektóre spektakle gra się 20 lat, inne kilka razy - nikt oprócz widowni tego nie weryfikuje. Frajda jest dopiero wtedy, gdy podczas pracy jesteśmy traktowani z szacunkiem jak równorzędni partnerzy i zapraszani do wspólnej kreacji, a nie tylko do musztry.

Widzowie nie zdają sobie sprawy, jak trudny to zawód.

- To jeden z nielicznych zawodów, gdzie doświadczenia się nie sumują, z każdą rolą zaczynamy wszystko od nowa. Nawet dziecko cieszy się, gdy samodzielnie zrobi babkę z piasku. Aktor - nawet najbardziej doświadczony - jest jak dziecko: naiwne, łatwowierne, szczere, wrażliwe, łase na pochwały, a reżyserowi musi zaufać, chce go kochać jak dobrego rodzica. Dlatego często nasza praca myli nam się z rodziną. Ta teatralna "rodzina" staje się iluzją, jeśli nie ma wspólnej idei, jeśli twórczość jest pretekstem do realizacji jednostkowych ambicji. Dotyczy to wszystkich instytucji artystycznych. Z drugiej strony barykady jest kilka tysięcy bezrobotnych aktorów w samej Warszawie.

Jeśli aktorstwo wiąże się z tymi negatywnymi sytuacjami, to czy nie żałujesz, że wybrałaś taką akurat drogę życiową?

- Czego tu żałować? Już po wszystkim. To trudny zawód, ale piękny, zwłaszcza w teatrze lalek, gdy się patrzy w oczy zachwyconych wiwatujących dzieci, które z radości wstają z miejsc i zaczynają tańczyć i skandować jak na koncercie rockowym. W żadnym teatrze dramatycznym widownia nie zachowuje się tak spontanicznie. Ten entuzjazm, głośne komentarze z widowni, szczery śmiech są najpiękniejszą walutą, za którą można kupić szczęście.

Wybór Wydziału Lalkarskiego we wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej to był mój najlepszy pomysł, gdy uciekałam przed polonistyką na UMK. Udało się, bo egzaminy były wcześniej i na bal maturalny przyjechałam już jako studentka. Teatr dostarcza adrenaliny, przyjaciół, siniaków i multiplikacji światów, po prostu trzeba nauczyć się budować siebie poza sceną.

Jak sądzisz, udało ci się tego dokonać?

- Myślę, że udało mi się zachować i rozwinąć swoje pasje. Najważniejsza z nich to pisanie i zachwyt ludźmi, każdy spotkany człowiek może stać się piosenką, historią, anegdotą.

No właśnie. Piszesz wiersze, teksty piosenek.

- Wiersze same się piszą, ktoś używa nas, żeby je zapisać. Nie wiem, kto to jest, ale bardzo go lubię. Podobnie jest z prozą, zmienia się tylko częstotliwość fal. Kiedy piszę, to cały skomplikowany świat staje się nagle poukładany na swoich piętrach, rośliny są cudem wyrastającym z maleńkich nasion. Patrząc na ludzi, widzę zamiast krwiobiegu wrośnięte w nich drzewa genealogiczne. Zwierzęta też są "ludźmi", mają oczy, dzieci i płeć. Nawet przedmioty się personifikują - stary fotel po prababci otwiera ramiona, żeby unieść miękkie ciało człowieka, zwykły kubek chce być użyteczny. Taka wyobraźnia, taka wolność, której nikt nie jest w stanie mi odebrać. Tworzę ciągle nowe historie.

Całkiem niedawno powołałaś do życia Panią Durabo.

- Pani Durabo jest osiemsetletnią pamięcią naszego miasta. Spektakl zagrałam niespełna dziesięć razy, a już kilkakrotnie pytano mnie, czy taka postać istniała.

"Pani Durabo" to chyba jedna z twoich najbardziej osobistych realizacji. Dlaczego temu spektaklowi nadałaś taki intymny sens?

- W zwykłych rzeczach można odkryć prawdziwe piękno. Od kilkuset lat mieszkamy w tych samych domach, modlimy się w tych samych kościołach, chodzimy po traktach wyznaczonych w średniowieczu. Kiedy zrozumiałam, że nigdy stąd nie wyjadę, zaczęłam wnikać świadomie w historię miasta, w którym się urodziłam, rozpakowałam walizki, wynajęłam pracownię i kilka lat zbierałam materiały do mojego spektaklu. Inspiracją stała się anielica trzymająca herb, pod którym w płomieniach umieszczona jest salamandra i napis "Durabo".

"Przetrwam".

- Zaintrygowało mnie to trwanie Torunia. Chciałam, żeby anielica z herbu przemówiła, chciałam umieścić obok ważnych historycznych miejsc - spichlerza, bramy i kościoła - drewniany dom mojego dzieciństwa. Osiemsetletnia Pani Durabo też kiedyś była małą dziewczynką. Chciałam stać się pamięcią ludzi, których już nie ma, i tych, którzy dopiero się urodzą. Chciałam powiedzieć, że wszyscy staniemy się ziarnami piasku nad rzeką...

Wszystkie przedmioty, których użyłam w spektaklu, mają swoją historię. Pani Durabo konfabuluje z fantazją godną czerstwej staruszki, pokazuje autentyczny pień drzewa, na który wspinali się pierwsi Krzyżacy. W rzeczywistości jest to autentyczny pień drzewa, na który sama wspinałam się w dzieciństwie.

Naprawdę?

- Tak. A pokazując autentyczny fragment statku, w rzeczywistości trzymam w ręce owalną belkę wyciętą ze starej sceny. Nie sposób wymienić wszystkich podarowanych mi, a także znalezionych rekwizytów i lalek. Niektóre historie są tak wzruszające i niezwykłe, że ciarki chodzą po plecach. Są też autentyczne antyki. Pani Durabo mieszka w domku na kółkach, który dla niej zaprojektowałam i pomalowałam - spichlerz, brama, kościół i modrzewiowy dom zbudowany bez użycia gwoździ. Fasada domu, czyli dekoracja, ozdobiona jest oryginalnym numerem i oryginalną tablicą ceramiczną zdjętą przed rozbiórką z domu mojego dziadka.

A jak było z piosenkami? Pamiętam, że przed laty koncert w ruinach zamku krzyżackiego był wielkim wydarzeniem.

- Do pisania tekstów piosenek namawiali mnie zaprzyjaźnieni kompozytorzy: Wojtek Konikiewicz, Waldek Wróblewski, Zbyszek Krzywański i Bogdan Hołownia. I jestem im wdzięczna, bo nigdy nie miałabym odwagi przekroczyć progu nieba, w którym była i jest Agnieszka Osiecka.

Teraz coś piszesz?

- Piszę nowe teksty na zamówienie. Piosenki są bardziej nośną poezją, mają większą szansę być bliżej ludzi.

No i jesteś plastyczką.

- Plastyczką nie jestem, mam w rodzinie profesjonalnych rzeźbiarzy, ale cenię sztukę ludową, którą uprawiam. Jak każdy prawdziwy lalkarz konstruuję, maluję, szyję tworzę plastyczne byty. Mam małe atelier, w którym gromadzę wszystkie potrzebne mi śmieci - tam odbywam swój kosmiczny lot, wpatrując się w przedmioty, malując, klejąc, szyjąc i projektując. Teraz przygotowuję nowy spektakl, który będzie czarny w białe kropki, jego bohaterką jest Sinioretta Polka Dot.

Kim jest ta postać?

- Ta mała istotka żyje w idealnym świecie, gdzie istnieje równowaga między złem i dobrem, a piękno jest prawdą. Pewnego razu zobaczyłam ją na wystawie sklepu z używanymi rzeczami. Miałam na sobie sukienkę w kropki, okrągłe okulary i jasne włosy do ramion - ona była kopią mnie, oniemiałam z zachwytu, weszłam i powiedziałam: "Poproszę siebie". Kosztowałam 17 zł.

Sama tworzysz lalki. Masz jakąś swoją ulubioną?

- To wszystko przede mną. To mój wielki plan, kiedy będę miała więcej czasu. Na razie to tylko próby twórczości, ćwiczenia technologiczne z różnych materiałów imitujących ceramikę, z masy papierowej, z materiałów, z gąbki itp. To rodzaj eksperymentów służących wypracowaniu oryginalnej techniki.

Czy one będą miały jakieś imiona?

- Wszystkie lalki, które się narodzą, będą miały imiona, swoją historię, spisaną w małej księdze, swoje ubrania i sprzęty. To będą "Lalki z historią", czyli pojedyncze egzemplarze lalek, do których dołączę wymyśloną historię ich życia. Będą miały sygnaturę. Tak powstanie galeria postaci, które mogły tu żyć. To jakby rozwinięcie tematu historii naszego miasta. Chciałabym też stworzyć całe zestawy lalek do odgrywania misteriów związanych z patronami kościołów. W Toruniu tak wiele jest inspiracji, że jednego życia nie starczy. Czy wiesz, że kościół Panny Marii budowały pokolenia mnichów, którzy sami wypalali cegły w cegielni w Grębocinie. Trwało to prawie 200 lat. Teraz przechodzimy obok niego codziennie, idąc na pocztę, do pracy, na obiad, do szewca.

Zastanawiam się, czy jeszcze bawisz się lalkami.

- Zabawa lalkami trwa całe życie. Nigdy się nie kończy. Nasz kolega, Wicuś Kwaśniok, najstarszy toruński lalkarz, który już jest w niebie dla lalkarzy, zabierał swoją pacynkę nawet do szpitala. Leżał z nią w łóżku, rozmawiał z nią i poprzez nią z lekarzem i pacjentami. Ona pomagała mu pokonać strach, samotność po śmierci żony. Może to dziwne, ale my kochamy nasze lalki, całujemy je, poprawiamy im ubranka. Na pewno to jakaś jednostka chorobowa, ale lekarstwa nie ma. Cytując wolterowskiego Panglossa, "Trzeba się leczyć! Ale za co?".

Czy bawienie się lalkami może sprawiać jeszcze po latach jakąkolwiek przyjemność?

- Lalka dobrze zrobiona przez pracownię teatralną, wyważona i dopasowana do ręki aktora jest posłuszna, jest istotą tragikomiczną, ma swoje tajemnicze życie, które zachwyca prostotą i abstrakcją. Ma siłę, której ulegają także dorośli widzowie, a poza tym wszystkie przedmioty mogą stać się postaciami, lalkami teatralnymi, i wtedy cały martwy świat ożywa, zaczyna tworzyć historie, metafory, a wreszcie staje się poezją.

Czym różni się Niezgoda aktorka od Niezgody pisarki i poetki? Są w ogóle takie różnice?

- Aktorka spieszy się, gada, śmieje się głośno, nosi błyszczące korale, długie suknie, z inną aktorką przyjaciółką pije gorącą czekoladę w kawiarniach. Aktorkę - nawet jak szepce - słychać na końcu autobusu, pozdrawiają ją nieznajomi ludzie na ulicy, rozśmiesza ekspedientki wydające jej resztę w sklepie.

Pisarka zawsze ma czas dla wszystkich, ma żółto-zielone oczy, jest nieznana, nikt nie czytał jej prozy, rozmawia bezgłośnie ze swoim starym holenderskim rowerem, siedzi nieruchomo w środku nocy w ciszy i słucha, jak rosną rośliny, jak oddycha śpiąca kamienica. Nieznajomi ludzie na przystankach, w pociągach, na ulicy powierzają jej swoje najcenniejsze historie, ocierają łzy wzruszenia, kiedy chowa je do kieszeni, zawijając w serwetkę. "Kobieta, która niesie tajemnicę" - może warto to wydać, zagrać?

Wydaje mi się, że pisarz ma większe zadanie - musi wymyślić kilkanaście postaci, a aktor wciela się w jedną rolę...

- Nie wiem, Grzegorzu, nie wartościuję tego. To nie twórczość nas wyróżnia, to nasze życie jest twórczością - każda myśl, każdy człowiek jest ważny i może być początkiem i końcem historii. Życie jest największym majątkiem, jaki posiadamy i trwonimy, czasem uda się coś lub kogoś uratować. Róbmy to, każdy w zgodzie ze swoimi talentami, które dostał w prezencie...

Dobrze. Co jest dla ciebie najważniejsze w życiu?

- W życiu można nie mieć pieniędzy, ale nie mieć przyjaciół to wstyd, bo to oznacza, że nigdy się nikogo nie wysłuchało i nie było się przez nikogo wysłuchanym. Jeden człowiek drugiemu nie może dać nic więcej oprócz swojej uwagi i akceptacji. Najcenniejszym darem jest czas, który sobie nawzajem poświęcamy.

Czy przypominasz sobie swoją najważniejszą chwilę w życiu? Jakiś graniczny moment, który ciebie ukształtował?

- Siedziałam na wielkiej górze bielizny do prania, w nieistniejącym już domu moich dziadków na ul. Gałczyńskiego 2, były moje urodziny i dostałam w prezencie gruby brulion w ceratowej okładce. Otworzyłam go z dumą i na pierwszej stronie napisałam tytuł "Wiersze", postanowiłam zostać poetką. Miałam osiem lat, było ciepło, drzwi od domu były otwarte i widać było soczystą i bujną perspektywę ogrodu. Był 3 września 1969 roku.

Jaką opowieść chciałabyś po sobie zostawić?

- Wesołą! Do bólu brzucha! I smutną! Do bólu oczu! O miłości, z którą rodzimy się i umieramy, o miłości do ludzi i do świata.

Podobno bardzo lubisz rozmawiać z taksówkarzami.

- Taksówkarze są jak krwiobieg aglomeracji, jak mąż, który pomoże wnieść zakupy na trzecie piętro bez windy. Są filozofami, psychologami i pacjentami. Dobrze nam razem.

Opowiadają mi o swoim zdrowiu, o genialnej wnuczce, o tęsknocie za zmarłą żoną, o pokonaniu raka, alkoholizmu, hazardu, o swoich pasjach do tatuaży, do rzeźbienia w drewnie, o kolekcji dłut, o mieście, które śpi, choruje, tętni, bawi się. O trzech tysiącach puzzli, które układają ze swoją konkubiną. I że najtrudniejsze do ułożenia jest niebo.

***

Agnieszka Niezgoda

Aktorka od 1987 roku związana z Teatrem Baj Pomorski w Toruniu. Wcześniej pracowała we Wrocławskim Teatrze Lalek. Absolwentka Wydziału Lalkarskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Reżyserka teatralna, pisarka, poetka, pedagog. W 2010 roku uhonorowana medalem "Zasłużony dla Kultury Polskiej", przyznawanym przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego. W 2015 roku odznaczona brązowym medalem Gloria Artis. Wydała m.in. "Niezaśpiewane piosenki", "Dzień dobry, Europo".

--

Na zdjęciu: Agnieszka Niezgoda w monodramie "Przetrwam"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji