Taki człowiekopolak właśnie
Pierwszy obraz końcowy: zaczyna grać akordeon, kilka rytmizowanych akordów przechodzi w melodię. N (Przemysław Sejmicki) schodzi ze stołu, B (Marcin Popczyński) i S (Jan Mancewicz) przysłuchują się chwilę, po czym zaczynają szukać źródła dźwięku. Zrywają kotary, wreszcie odsuwając szafę, wszyscy trzej wybiegają z krzykiem: "Gdzie się bawią? Ludzie! Ludzie! Gdzie się bawią?!". Słychać "weselną" przyśpiewkę: "Wolność to nic nie znaczy. Dopiero prawdziwa wolność to znaczy coś...".
Drugi obraz końcowy: szczęśliwy i wolny Mały (Przemysław Sejmicki) wchodzi do szafy. Gruby (Marcin Popczyński) i Średni (Jan Mancewicz) łapią się pod ręce zaczynając walkę. Trwająca cały czas, jak morska fala muzyka, przebija się na pierwszy plan. Kilka rytmizowanych akordów akordeonu przechodzi w melodię. Słychać "weselną" przyśpiewkę: "Wolność to nic nie znaczy. Dopiero prawdziwa wolność to znaczy coś...".
Tymi zawieszonymi obrazami Stanisław Świder kończy mrożkowe jednoaktówki. Dwa niby osobne teksty łączą się w jedną integralną całość. Spaja je, na poziomie tekstu i fabuły - trój-postaciowa, nie licząc epizodu Listonosza-Lokaja (Jerzy Ogrodnicki), męska obsada, a także międzyludzki topos konieczności manipulacji innym ("jeśli nie ja ciebie, to ty mnie"). Na poziomie spektaklu - akordeonowa muzyka i "weselna" przyśpiewka, dopełniające się, zmienne (choć w pewnym sensie tożsame) przestrzenie, redukujące (przestrzeń, gest, znak, symbolikę) dramaturgiczne i teatralne continuum.
"ZABAWA"
Świder umieszcza ją nie w jakiejś strażackiej remizie, tancbudzie, czy współczesnym nocnym klubie. Kilka rozrzuconych krzeseł, fragment stołu z boku, kawałek jakiegoś wielkiego drewna z lewej strony (szafa?, futerał?), wiszący u góry wianek, lustra i peruki. Świat pełny symboli i znaków. "Znakiem nazywana jest każda rzecz, której percepcja pozwala nam uchwycić (pojąć, zrozumieć) jeszcze coś poza nią samą". Podobnie "znaczy" ta przestrzeń.
Trzej mrożkowi "parobkowie", obsesyjnie szukający zabawy, mimochodem odkrywają bogactwo miejsca, w które zostali dziwnie wrzuceni. Stół-ołtarz, uświęcona flaszka wódki, świece-gromnice, stół-katafalk, futerał-trumna, kropidło, teatralne peruki, maski, kostiumy, fragment ze znalezionej w szafie książki-królewska wyrocznia. Luźnie rozrzucone przedmioty, w świętym miejscu, odsyłają do innych skojarzeń. Ale okazuje się, że mimo swojego znaczenia, przestrzeń nie powoduje uświęcenia ludzi. Wręcz odwrotnie. Bo może tak naprawdę te znaki nie znaczą już zupełnie nic?
Świder tym spektaklem grzebie w polskich mitach i symbolach, żeby pokazać, czym są i czym się stają. I czym może już się stały - pustymi, miałkimi i zdewaluowanymi. Nie pozostawia złudzeń i zrywa wszelkie maski z polskich intencji, wartości, etosu. Ludzko-polskiej solidarności. Solidarności która dziś znaczy jedynie tyle, co "kto z kim i przeciwko komu". S, N i B nie potrafili się zjednoczyć i wspólnie rozwiązać problemu. Woleli grę, walkę i wzajemne oskarżenia ("co rnogą do mnie mieć?", "zrobiłeś im co?", "oni mają coś do niego"). To "do" może po chwili znaczyć "na". Skądś to znam.
Jednocześnie symbolika i aktualność nie jest nachalna. To raczej gra w skojarzenia z widzem i jego wnętrznością-nagościa, wybebeszoną i wystawioną na widok publiczny. Bo "parobkowie" są zwierciadłem, w którym powinna się klasa polityczna (i nie tylko ta z Warszawy), klasa bussines i inteligencja, które pod przykrywką nieźle skrojonych garniturów myśli, słów i czynów noszą białe skarpetki obłudy, pozorów i fałszu. Stąd "krzywe zwierciadła" - lustra po bokach sceny, w której odbija się moja twarz. Groteskowa, wykrzywiona, strasznie śmieszna.
"NA PEŁNYM MORZU"
Nie ma tratwy, ale jest za to szafa, która wcześniej przeszkadzała w zabawie, będąc zbiorem znaków i symboli, których (poprzez zniszczenie) trzeba było się pozbyć. Szafa, na której dryfują w nieznanym bliżej kierunku "parobkowie", może trochę starsi, dojrzalsi, obyci, kulturalniejsi, w jeszcze elegantszych garniturach i z wytworniejszymi manierami. Ale za pewne ci sami, bo pozostał rys charakteru, sposób postrzegania czy mówienia.
Jednocześnie zmienia się perspektywa. Metafora zastępuje konkret, pusta-otwarta przestrzeń pełną-zamkniętą. I, co najważniejsze, od razu zostaje postawiony problem. "Jestem głodny" (Gruby), "Zjadłbym coś" (Średni), "Ja także bym coś zjadł" (Mały). Wreszcie najistotniejsze
- "Musimy zjeść nie coś, ale kogoś...". Redukcja - przestrzeni, materiału, gestu, ruchu, konfliktu - powoduje wyrazistość i ostrość oglądanego stanu. Pozostaje pytanie: co pozostaje człowiekowi, który pozbawił sam siebie "szafy znaków i symboli"? Tarnowski spektakl, trochę przez Mrożka, trochę od siebie mówi, że instynkt zjadania. Zjadania, które pozwoli i pomoże przeżyć.
Stanisław Świder pisze w programie: "gdzie dwóch ludzi, tam konieczność gry w 'pana niewolnika', gdzie trzech ludzi, tam gra w 'pana i niewolnika' wzbogacona zostaje o grę kto z kim przeciwko komu". W tej części kreśli dokładnie i z dogłębną analizą ten proces. Zawiązują się koalicje i porozumienia, niemożliwa jest demokracja i autokratyzm. Ale i tak praktycznie jasne jest od początku także to, że to Mały zostanie zjedzony. Zresztą, tu nie chodzi o tajemnicę i niewiadomą. Chodzi o proces deformacji człowieka, widziany z bliska i dogłębnie analizowany. Chodzi wreszcie o kompletnie nagiego człowieka, który ginie.
Gruby i Średni łapią się pod ręce zaczynając walkę. Zniszczyli "szafę symboli i znaków", zjedli Małego. Ale jest obojętne, kto zostanie zjedzony w następnej kolejności. Bo ten, co pozostanie, będzie musiał zjeść sam siebie. Koniec. Smutna i szydercza jest "weselna" przyśpiewka o prawdziwej wolności, która "jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności". Czyli gdzie?
"ZABAWA NA PEŁNYM MORZU"
Bardzo trudny to spektakl, bo mrożkowa materia wymaga niesłychanej precyzji w tempie, akcentach, rysunku postaci. Tarnowscy młodzi aktorzy radzą sobie z nią zupełnie dobrze. Jak pokazał trzeci spektakl, grany w krakowskim Teatrze Bucklaina (29 czerwca), szwy zanikają i zaczyna to być kawał naprawdę pięknego teatru. Może wpływ na to miała (szczególnie w pierwszej części) trochę większa przestrzeń, bo podczas premierowego spektaklu mało było swobody w geście i ruchu, szczególnie wobec gęstości przedmiotów na dość niedużej przestrzeni.
Bardzo bolesny i krytyczny wobec istniejącej rzeczywistości to spektakl, w którym postawione pytania o wolność i prawdę (świetnie poprowadzony i zbudowany moment w pierwszej części ze zmianą świateł i dialogiem o weselu i zabawie), polskość i człowieczeństwo zdają się mieć bardzo smutną odpowiedź. A że wszystko na dodatek podszyte Gombrowiczem, ale to już czas na zupełnie inną opowieść.
P.S. Mógłbym tak jeszcze długo pisać, ale jestem głodny, więc kończę i życzę zespołowi i wszystkim teatromanom spokojnych wakacyjnych zabaw na pełnym morzu. Jeśli mnie nikt nie zje, to może opowiem dalej?