Artykuły

Żegnamy Danutę Szaflarską. Ikonę

Jedna z ostatnich z pokolenia AK. Do końca nieskładająca broni także przed chorobami, zwątpieniem, własnym losem. Co pozostanie po Danucie Szaflarskiej?

Na pewno pamięć o niej jako ikonie pokolenia: eleganckiej dziewczynie z AK umiejącej sprostać wojennym wyzwaniom.

Mowa oczywiście o jej pierwszej filmowej roli - Haliny w "Zakazanych piosenkach", pierwszym powojennym polskim filmie fabularnym, w reżyserii Leonarda Buczkowskiego. Była to zarazem poniekąd jej własna historia. Nieco starsza od bohaterki (rocznik 1915), sama służyła podczas Powstania Warszawskiego jako łączniczka. W tym filmie poniekąd wszyscy grali siebie, łącznie z niemieckimi jeńcami obsadzonymi w roli butnych żołdaków hałasujących na ulicach.

Była tą ikoną w momencie, gdy świat, jaki wyobrażała, się kończył. Premiera odbyła się w styczniu 1947 r., kiedy stosunek komunistycznych władz do tematu AK czy Powstania zmieniał się definitywnie - z niechętnego, częściowego przyzwolenia w potępienie. Film był kilka razy przerabiany. W swojej ostatecznej wersji został, zwłaszcza w scenach finałowych, naszpikowany propagandą.

A zarazem jeszcze ja należę do generacji, która już wiele lat po wojnie nadal była na ten film prowadzana przez rodziców. Nie szukano w nim prawdy politycznej, lecz prawdy o wojennych doświadczeniach zwykłych Polaków, a te nawet po przeróbkach wybrzmiewają w nim mocno i zaskakująco świeżo. Jako jeden z wielu łykałem łzy, kiedy Halina dowiadywała się od swego brata (Jerzy Duszyński) o śmierci w walce swego narzeczonego (Jan Swiderski). "Ja nie płaczę, ja śpiewam" -kto tego nie pamięta. Zaraz potem mówiła "nasi" o Sowietach, ale to już puszczaliśmy mimo uszu.

Pięknie wyglądająca, ze znakomitą dykcją miała szansę stać się gwiazdą w przedwojennym stylu - o czym świadczyła jej rola w sławnym "Skarbie" o bolączkach lokalowych warszawiaków, bardzo w duchu dawnego kina. Z jednej strony łykała jak wszyscy aktorzy propagandowe funkcje nowego kina. Z drugiej na tyle mało pasowała do socrealistycznej stylistyki, że szybko przestała być punktem odniesienia.

Pozostała przez dziesięciolecia pracowitą aktorką teatralną grającą często główne role na czołowych polskich scenach. Sam widziałem ją kilkakrotnie w latach 70. na deskach Teatru Dramatycznego -jako Damę w sławnym "Ślubie" Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego czy jako Podstolinę w bardzo klasycznej wersji "Zemsty". Potrafiła być ujmująca, uroczo wprowadzała tradycyjne realistyczne aktorstwo do nie całkiem tradycyjnych inscenizacji, wyraźnie się tym bawiąc.

Ta skłonność do zabawy w nowinkarstwo pozostała jej do końca - kiedy po latach wróciła jako staruszka do teatru w całkiem współczesnej, karykaturalnej opowieści o rodzinie w "Daily Soup" w Teatrze Narodowym albo kiedy Grzegorz Jarzyna zaprosił ją, blisko stuletnią aktorkę, do swego całkiem "odjechanego" spektaklu "Między nami dobrze jest" według prozy Doroty Masłowskiej. Wcześniej zresztą u Jarzyny już grała.

Po 1956 r. obsadzano ją też w wielu filmach, ale roli na miarę Haliny nie zagrała. Można by nawet rzec, że pozostała mistrzynią drugiego planu, elegancką, coraz bardziej szlachetną niczym stare wino, ale przykuwającą uwagę na moment. Dopiero na starość jej epizody stały się może bardziej dramatyczne. Każdemu, kto widział "Pożegnanie z Marią" Filipa Zylbera (1993), musiała zapaść w pamięć jej wstrząsająca rólka Doktorowej, ukrywającej się Żydówki. Jej piękne oczy zmieniły się w tym filmie w oczy zaszczutego zwierzątka.

Podeszły wiek przyniósł jej kolejną ekspansję do świadomości Polaków. Stała się symbolem żywotności swojego pokolenia, budziła podziw, przykuwała uwagę. Aczkolwiek gdy się dobrze zastanowić, i w tym okresie niewiele znaleziono ról na jej miarę. I w "Daily Soup" czy w "Między nami dobrze jest", i w większości występów filmowych pozostaje nieco rodzajową Matką i Babcią niosącą wspomnienia innych czasów, ozdobnikiem, punktem odniesienia dla innych, ważniejszych postaci. Nie wymyślono niczego specjalnie dla niej.

Taką naturę miał dopiero jej występ w filmie Doroty Kędzierzawskiej "Pora umierać" z 2007 r. - wreszcie była to pełna opowieść o kobiecie jej wieku jako kimś najważniejszym, pozostającym cały czas na ekranie. Reżyserka poszła potem za ciosem, kręcąc film dokumentalny będący rozmową z Szaflarską - "Inny świat". Zobaczyliśmy nie tylko filigranową staruszeczkę o białych włosach i wciąż pięknej twarzy, ale pełnokrwistego człowieka. Warto było czekać na to tak długo.

Była z tego pokolenia, które nie wywlekało swojego życia prywatnego. Jej dwa małżeństwa, pierwsze jeszcze wojenne, rozpadły się, zdaje się, z powodu preferowania ponad wszystko pracy zawodowej. Czasem z jej ust padały zdumiewające wyznania. Jak to o przywołanym teraz przez jezuicki portal Deon spotkaniu z ks. Jerzym Popiełuszką w latach 80. Powodem było zaangażowanie aktorki we wspieranie solidarnościowej opozycji. A przecież niewierząca artystka przyznawała się, że odczuwa w swoim życiu jakąś szczególną, można by rzec, mistyczną opiekę zamordowanego duchownego, dziś już błogosławionego.

Wszystkiego o sobie powiedzieć nie chciała - pomimo wyznań dla Kędzierzawskiej. Córka przedwojennych nauczycieli pozostała do końca typem nieco zakłopotanej inteligentki. Mimo okazywania sympatii Bronisławowi Komorowskiemu nie pchała się też do wypowiedzi na tematy polityczne. Świetna aktorka, lecz przede wszystkim ikona. Najpierw jednej z tamtych dzielnych dziewczyn. A na końcu życia kobiety, która zamiast spocząć na laurach, chce być czynna, potrzebna, do końca w czymś uczestniczyć.

Udało jej się to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji