Artykuły

Być czujnym barmanem

- Szłam do teatru, by spełniać swoje marzenia. Myślę, że jeśli widz podczas spektaklu poczuje, że też wchodzi w inny świat, utożsami się z jedną z postaci i przeżyje rodzaj oczyszczenia, to gdzieś ta nasza wspólna droga się łączy i to znaczy, że zadanie zostało wykonane - mówi STANISŁAWA CELIŃSKA, aktorka TR Warszawa.

35-lecie pracy artystycznej Stanisławy Celińskiej zbiegło się w czasie z Międzynarodowym Dniem Teatru, obchodzonym 27 marca. Aktorka zawsze miała szczęście do mistrzów sceny. Już u progu kariery, w 1971 roku, zagrała u boku Tadeusza Łomnickiego w najlepszym wówczas w kraju Teatrze Współczesnym Erwina Axera. Ale swoje najbardziej przejmujące kreacje stworzyła pod koniec lat 90. w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego. W filmie zadebiutowała rolą pięknej i nieokiełznanej Niny w"Krajobrazie po bitwie"(1970) Wajdy, zbierając świetne recenzje na festiwalu w Cannes. A masową popularność przyniosła jej postać Agnieszki Niechcicówny z "Nocy i dni".

Jan Bończa-Szabłowski: Erwin Axer do dziś wspomina, że spotkanie pani, początkującej aktorki, z Tadeuszem Łomnickim na scenie Współczesnego przeszło do historii teatru.

Stanisława Celińska: Od początku bardzo byłam napalona na ten zawód i całkowicie pragnęłam mu się poświęcić. Chciałam więc, by traktowano mnie na równi z innymi. Także z Tadeuszem Łomnickim. Kiedy w czasie próby do "Potęgi ciemnoty" (byłam wtedy świeżo po szkole) nieoczekiwanie przeszłam przez scenę, usłyszałam wrzask Tadeusza: "Co ona robi, ja tu próbuję!". Odparowałam w podobnym tonie: "Ja też pracuję". Zespół zamarł z wrażenia, a Erwin Axer wziął mnie na bok i spokojnie wytłumaczył, że w teatrze panuje jednak pewna hierarchia. Na długo zapamiętałam tę rozmowę. Po latach zrozumiałam, że ta teatralna hierarchia nie wiąże się tylko ze stażem pracy i rangą nazwiska. Również z wiekiem i siwymi włosami. Starsi aktorzy są bardziej stremowani i zmęczeni pracą, zawodem, życiem należy im się szczególny szacunek. Warto mieć tego świadomość. Z Tadeuszem zaczęliśmy współpracę dość burzliwie, ale potem układała się znakomicie. Przyznam, że spotkania z nim dały mi tak dużo, że nawet po jego śmierci, kiedy zupełnie nie wiem, jak zagrać jakąś rolę, pytam się Tadzia. I zawsze mam wrażenie, że słyszę jakąś podpowiedź. To oczywiście może być projekcja mojej wyobraźni, ale bardzo pomaga. Tadeusz pozostawił mi dużo wskazówek aktorskich, które procentują do dziś.

Żal, że nie spotkała pani na swej drodze Jerzego Grotowskiego. To mogłaby być niezwykle twórcza współpraca.

Miałam taką okazję. Teatr Grotowskiego od początku mnie fascynował i kiedy przyjechał do warszawskiej Starej Prochowni z "Apocalypsis cum figuris", siedzieliśmy na glinianej podłodze jak zaczarowani. Na naszych oczach odbywało się prawdziwe misterium. Szybko uznaliśmy, że wprawdzie z artykulacją tekstu aktorzy mieli problemy, ale zachwycali sprawnością i siłą przekazu. Zachwycali do tego stopnia, że w którymś momencie postanowiłam do nich dołączyć. Zadzwoniłam więc do Grotowskiego i umówiłam się na spotkanie w Bristolu. Twórca "Laboratorium" mało już wówczas robił spektakli, ale wciąż miał swoją szkołę i wyznawców. Podczas rozmowy przyglądał mi się jak psycholog, czuł, jak bardzo się miotam, i powiedział, że daje mi trzy dni do namysłu. W tym czasie właściwie nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca. Poszłam do kina na film z Jane Fondą i wówczas zupełnie nieoczekiwanie pomyślałam, że przecież nie muszę wyjeżdżać do Wrocławia, by pozostać wierna sztuce, mogę to robić uczciwie także w Warszawie, z którą zawsze byłam jakoś emocjonalnie związana. Być może stchórzyłam, a może to Grotowski przeczuwał, że jego "Laboratorium" powoli się kończy, i nie chciał mnie w to angażować. Dziś jestem mu za to wdzięczna.

Patrząc na pani dorobek teatralny, trudno pominąć współpracę z Krzysztofem Warlikowskim, zwłaszcza przy "Oczyszczonych" Sary Kane. Czy autorka, która przedkilkoma laty budziła tyle emocji i kontrowersji - niektórzy pisali o niej jak o nowym Szekspirze - przetrwała próbę czasu?

Niestety, chyba nie. Była ważnym epizodem w historii teatru, ale porównywanie jej do Szekspira jest przesadą. Utwory Sary Kane na pewno są dobrze napisane, ale czegoś w nich brakuje. "Oczyszczonych" robiliśmy kilka lat temu. Wtedy to coś znaczyło dla ludzi. Pamiętam ciszę na widowni i publiczność, która odbierała bardzo emocjonalnie każde przedstawienie. Tak jakby sama chciała się z czegoś oczyścić. Wzbudzić w sobie potrzebę tolerancji dla innego rodzaju miłości, do ludzi, którzy dotychczas pozostawali na marginesie społeczeństwa. Literatura Sary Kane szokowała. W ciągu kilku lat, jakie upłynęły od premiery, zdarzyły się jednak straszliwe rzeczy na świecie. I być może ludzie, mając dosyć okrucieństwa na co dzień, szukają jakiegoś antidotum. Takim antidotum na pewno powinien być teatr. I stąd pragnienie wielu, by na scenie obejrzeć coś pięknego.

Co pani, jako widz, chciałaby zobaczyć w teatrze?

Chciałabym zobaczyć piękno, szlachetność, dobre słowo. Poczuć, że są wartości nieprzemijające. Z przykrością stwierdzam, że wszyscy jesteśmy oddani mamonie. Ja to rozumiem. Musimy walczyć o pieniądze, bo nie przetrwamy. Wpędzono nas w dżunglę, czy nam się to podoba, czy nie. Teatr jest inaczej odbierany. Ludzie nie oczekują szoku, raczej pogłaskania po głowie. Świat nas wystarczająco szokuje. Teatr okrucieństwa już się wypełnił. Życie tak bardzo przerosło sztukę, że pokazywanie na scenie sztucznej krwi i robienie groźnych min wydaje się żenująco śmieszne.

A cieszący się wciąż zainteresowaniem "Krum" Hanocha Levina, którego bohater jest typowym życiowym nieudacznikiem?

Spektakl ma swą publiczność, ale nie są to widzowie, którzy dominują w teatrze. Oni już nie chcą oglądać takich przegranych ludzi. Wolą patrzeć na pięknych bohaterów. Tych, którym, mimo przeciwności losu, jakoś się w życiu udaje, którzy mają w sobie światło. Takich ludzi, jak papież. Gdy umarł, wielu miało wrażenie, że świat się zatrzymał. Teraz, kiedy szukamy autorytetów i ideałów, Sara Kane jest trochę odłożona na bok. Jako ktoś chwilowo niepotrzebny. Musi poczekać na spokojniejsze i radośniejsze czasy. Wtedy może powróci.

Kiedy jako widz doznała pani największego olśnienia?

Gdy oglądałam Gustawa Holoubka w Dejmkowskich "Dziadach". To było też jedno z największych moich spełnień. Pamiętam, że Holoubek właściwie nic nie robił. Scena spadała w stronę widowni, on stał i nagle zaczynał mówić Wielką Improwizację. Po prostu, tak sobie, zwyczajnie. Mówił i z każdą minutą, jako widz, miałam wrażenie, że wchodzę na scenę i staję coraz bliżej niego. Zaczynały się dziać niesamowite rzeczy. Potem strasznie długo się zastanawiałam, dlaczego jego gra tak silnie działała na widzów, przecież nie było w niej żadnych fajerwerków. I w końcu zrozumiałam - on po prostu mówił w moim imieniu. To, co robił, nazywam tzw. aktorstwem przezroczystym. Aktora nie ma, jest tylko temat. I Holoubek temat biednego, rozdartego człowieka, którym jest Gustaw Konrad, tak mi przekazał, że czułam, że to ja mówię te słowa. Jeżeli aktorowi udaje się sprawić, że mówi w imieniu widzów, jest to najbardziej fantastyczne przeżycie. Aktor pozwala widzowi być współuczestnikiem spektaklu, nie uciekając się do tanich chwytów. Nie miota się, nie szafuje emocjami. Kiedy gram rolę, która nie daje mi satysfakcji - szybko się męczę. Bo ja szłam do teatru, by spełniać swoje marzenia. Myślę, że jeśli widz podczas spektaklu poczuje, że też wchodzi w inny świat, utożsami się z jedną z postaci i przeżyje rodzaj oczyszczenia, to gdzieś ta nasza wspólna droga się łączy i to znaczy, że zadanie zostało wykonane.

Dużo mówimy o tzw. sztuce wysokiej, a przecież ostatnio masowej widowni kojarzy się pani przede wszystkim z serialem "Samo życie".

Bardzo poważnie traktuję ten serial, bo widzę, że scenarzyści umiejętnie podpatrują rzeczywistość. Cieszę się, że widzowie pokochali filmową Janinę, bo od początku przypominała mi ona moją babcię. Czasem więc udaje mi się dorzucić do tej postaci coś od siebie. Myślę nawet, że Janina jest ode mnie lepsza i w niektórych sprawach muszę do niej dorosnąć. Widzowie piszą do niej listy i traktują jak kogoś bliskiego. To miłe. Nie każdego stać, by przyjechać do Warszawy i iść na "Oczyszczonych"; włączyć telewizor mogą wszyscy.

Podziela pani zdanie, że wszystko, co najciekawsze w sztuce, bierze się z niespełnienia?

Jestem tego pewna. Dziwni ludzie zostają aktorami. Często są bardzo zakompleksieni i wybierając aktorstwo, próbują w ten sposób lepiej się poznać, uwierzyć w siebie. Ja też byłam taką zakompleksioną dziewczynką, która chciała zaistnieć w świecie marzeń. Być Alicją w Krainie Czarów. Nie obnosiłam się z tą nadwrażliwością, pokrywałam ją jakąś siłą. Kiedy jednak zdarzał się ciąg samych dramatycznych ról w teatrze, a do tego dochodziły dramaty w życiu, zawsze źle się to dla mnie kończyło. Teraz wiem, że trzeba stosować płodozmian. Po każdej dramatycznej roli zagrać w komedii, wystąpić z recitalem. Tak jak w życiu, nie można snuć dramatu cały czas. Trzeba odreagować, wypłakać się, zacząć żyć na nowo. Nie można się zadręczać, bo psychika tego nie wytrzyma. Był taki moment, kiedy grałam "Szaloną Gretę" w Teatrze Telewizji, "Mahagonny" we Współczesnym. I w życiu było mi trudno, miałam małe dzieci, musiałam się wszędzie realizować. Ponieważ nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić, zaczął się alkoholizm, który oczywiście prowadził donikąd. Potem zobaczyłam, że ta Stasia to jednak wrażliwa osóbka i warto o nią zadbać. A któż zadba o nas lepiej niż my sami? Lubię pograć w "Oczyszczonych", poszaleć, ale po czterech spektaklach bycia dziwną kobietą z przyjemnością wcielam się w filmową Janinę, zakładam ciepłe papucie i jestem zupełnie kimś innym.

A sztuka "Grace i Gloria" Toma Zieglera, która właśnie miała premierę w Teatrze Na Woli?

Ta sztuka zachwyciła mnie swoim pięknem. I szlachetnością. Jednym zdaniem: to sztuka o oswajaniu śmierci. Bardzo pogodna. Pouczająca nie tylko dla widzów, ale i dla mnie.

Tym spektaklem świętuje pani swoje trzydziestopięciolecie, porozmawiajmy więc jeszcze o aktorskich marzeniach...

Myślę, że choć jestem zwierzęciem teatralnym, któremu bliżej do Łomnickiego niż Holoubka, to jednak bardzo bym chciała nauczyć się od wielkiego aktora, jakim jest Holoubek, pewnego rodzaju dystansu. By się nie spalić, by umieć zapanować nad całością spektaklu. To jest także z korzyścią dla widza. Czasem porównuję zawód aktora do barmana, który stoi za barem i wie, komu może dać pięćdziesiątkę, a komu setkę. Sam jednak musi być bezwzględnie trzeźwy, bo jak się spije, to już nie będzie nic wiedział. Chciałabym więc być takim czujnym barmanem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji