Artykuły

U Krasowskich

Ta premiera budziła szczególne zainteresowanie w warszawskim środowisku artystycznym: start Krassowskich w Teatrze Narodowym. Pamięć przywodzi od razu na myśl podobne sytuacje sprzed lat. Bo miał też Teatr Narodowy osobliwy przywilej dramatycznych zmian na dyrektorskim fotelu. W 1962 roku przyszedł Dejmek po nieoczekiwanej, a brutalnej eksmisji Władysława Daszewskiego, w 1968 roku w wiadomych okolicznościach Hanuszkiewicz zgodził sie zastąpić Dejmka. Obecnie odszedł Hanuszkiewicz, przyszedł Krasowski, Skuszanka. Nie myślę i teraz zresztą o zewnętrznych mechanizmach. Myślę o wizytówkach, jakie przychodzący ofiarowywali przy intromisji warszawskim widzom. Bo wszyscy wchodzili bez możliwości przygotowań, musieli zaczynać w marszu: Dejmek zaczął "Barbarą 'Radziwiłłówną" Felińskiego, czyli tytułem całkowicie zasadnym dla narodowej sceny, tak że inscenizacja była powtórzeniem świeżej jego premiery w łódzkim Teatrze Nowym; Hanuszkiewicz za faktyczną inaugurację swej dyrekcji zwykł uznawać znakomitą "Nie-boską komedię", ale de facto rozpoczął od Shawowskiej "Świętej Joanny", stanowiącej głównie i jedynie szansę popisu dla Kucówny. A Krasowscy? Trzeba przyznać im prymat w ambicji! Zaczęli prapremierową pracę nad arcytrudnym, więc odstraszającym do tej pory teatr dramatem Norwida "Zwoleń". Krystyna Skuszanka podjęła się zadania, którego woleli unikać Horzyca, Hebanowski i Braun. Ten ostatni w swym studium "Cypriana Norwida teatr bez teatru" stwierdza zresztą otwarcie, że ze sztuk wielkiego poety "Zwolena najtrudniej na razie wystawić". Krasowscy zdecydowali się ofiarować ten trud na dzień swojego pierwszego gongu...

16 kwietnia 1983 r. gong uderzył, poszła w górę kurtyna, co też miało posmaczek sensacji, jako że z używania jej rezygnował przez 15 lat Hanuszkiewicz. Odsłonił się przed oczami widzów posępny pejzaż, dla którego Krzysztof Pankiewicz pożyczył sobie architekturę od Malczewskiego, a nastrój od Muncha. Jakieś zwaliska murów, jakiś kościelny portret, w głębi pałacowe palisady, zaś wszystko rozkołysane półświatłami, półcieniami. Scenografia iście znakomita! A na jej tle rozegrał się cud ożywienia umarłego tekstu. Skuszanka zdołała tchnąć w zawikłane periody żar nieledwie współczesny, Norwid począł nas pouczać o polskich wadach, co zachowały niestety swą złą żywotność do dziś. Dramatyzm tym pouczeniom nadała zaś pani reżyser poprzez wycieniowanie aktorskiej zbiorowości, co na scenie przestała być anonimowym tłumem, a rozbłysła indywidualnym kolorytem poszczególnych sylwetek. Tak sugestywnie za-komponowanych scen zbiorowych dawno już nie widziałem w naszym teatrze. A zbiorowość zdobili swą grą protagoniści: Ewa Krasnodębska, Małgorzata Lorentowicz, Wojciech Siemion, Bernard Michalski i nastrojowcy, przekonywający w swym patosie Roman Budyta jako Zwoleń.

Przepraszam, że tu niemal recenzję piszę miast zwyczajowego felietonu, lecz wymiar tej premiery uzasadnia odmianę tonacji! By zaś w felietonową zwyczajność powrócić odnotujmy znakomitą obsadę premierowej widowni, gdzie przedstawiciele najwyższych władz sąsiadowali z poetami, dyplomaci z ludźmi nauki. Zwracała uwagę obecność znanego ze swej słabości do poezji Norwida Zenona Kliszki, był prezes Henryk Szletyński

Tak rozpoczął się pierwszy prawdziwy dzień w Warszawie ex-dyrektorów Teatru im. Sło-wackiego. Zobaczymy, jak zacznie ex-dyrektor Teatru Starego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji