Artykuły

Artysta, który zawsze trafiał w sedno

Wojciech Młynarski od dawna ciężko chorował,, ale jednak ciągle był z nami. Teraz go już z nami nie ma. Poeta, autor piosenek i librett, śpiewający felietonista przede wszystkim wielkiej klasy artysta zmarł w wieku 75 lat.

Jak się dorasta w takiej rodzinie jak on, trzeba zostać artystą. - Siostra mamy, Maria Kaczurbina była świetną kompozytorką piosenek dla dzieci. - Mieszkaliśmy we wspólnym domu pod Warszawą i co wieczór grało się u nas i śpiewało - opowiadał kiedyś Wojciech Młynarski. - Odbywały się koncerty w wykonaniu kolegów mamy, a gdy mama zaczęła pracować w Polskim Radiu wystąpił raz w naszym domu z recitalem swych piosenek Henryk Rostworowski. Ponadto mieliśmy adapter i przedwojenne płyty między innymi z piosenkami Hemara, a kompletu atrakcji dopełniało radio, w którym słuchałem pasjami jazzowych audycji Willisa Conovera z Waszyngtonu.

Truskawki w Milanówku

W tym domu, którego atmosferę całkowicie odmienną od rzeczywistości PRL z lat 50. przypomniał już jako dojrzały twórca w poetyckiej piosence "Truskawki w Milanówku", kształcił swe muzyczne ucho od najwcześniejszych lat. Smak literacki rozwijał zaś na Uniwersytecie Warszawskim, który nie był wówczas akademicką szkółką jak wiele dzisiejszych uczelni.

Zobacz także: Adam Nowak: O czym było "Jesteśmy na wczasach"

Grafik zajęć studenckich na Wydziale Polonistyki nie był przesadnie zapełniony, resztą czasu poświęcało się na lektury, poważne dyskusje, zabawę w kabarety i awangardowe teatrzyki. Młodziutki Wojciech Młynarski doskonale się odnalazł w tym intelektualnym środowisku, a że miał przy tym rzecz bezcenną i rzadką - talent - szybko zwrócił na siebie uwagę.

Pierwsze wyróżnienie na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, którego przebieg śledził wówczas cały kraj, dostał mając 22 lata. Na następnym, w 1964 r. zgarnął już dwie główne nagrody (za piosenki "Z kim tak ci będzie źle jak ze mną" i "Spaloną ziemię"). Przez następnych kilkanaście lat trudno było o taką festiwalową edycję, w której nie zostałby uhonorowany.

W Polskę idziemy

Ta passa została przerwana dopiero w latach 80., przede wszystkim dlatego, że po stanie wojennym nie chciał swoim nazwiskiem wspierać tej państwowej imprezy. Znacznie cenniejsza stała się dla niego otrzymana w 1982 r. nagroda "Solidarności" za recital "Róbmy swoje".

Napisał w sumie jakieś dwa tysiące piosenek. Jest w nich kilkaset autentycznych przebojów, które śpiewane są od kilku dekad: "Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał", "Jeszcze się tam żagiel bieli", "Prześliczna wiolonczelistka", "Nie ma jak u mamy", "Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę", "Ach, co to był za ślub", "Słodkie tango retro", "Moje serce to jest muzyk"...

Najcenniejsze były jednak te piosenki z lat 60. i 70., w których pokazał absurdalną rzeczywistość PRL. W "Światowym życiu" przedstawił marzenie, by na eleganckim Balu Spółdzielców zjeść kanapkę "warto chyba pięć czterdzieści". "Niedziela na Głównym" była odpowiedzią na francuski przebój Gilberta Becauda o niedzieli na paryskim Orly. Zachód miał wielkie lotniska, my zapyziały dworzec w centrum Warszawy. "W Polskę idziemy" to drapieżny obraz życia, kiedy to po tygodniu szarej pracy trzeba było się upić i uciec od "barchanowych żon".

Każda z tych piosenek była perfekcyjnie skonstruowana, co nie bez pewnego żalu podsumowała Agnieszka Osiecka: - Można powiedzieć, że wyhodowałam węża na własnej piersi: kiedy pracowałam w radiu, zjawił się któregoś dnia chudy ambitny chłopczyna i to ja sama, nie wiedząc, co czynię, nagrałam pierwszą piosenkę tego chłopczyny. Piosenki Młynarskiego różnią się od moich in plus tym, że są porządnie porymowane, dowcipne i mają puentę. To ostatnie nie udaje mi się prawie nigdy.

Róbmy swoje

Wiele jego literackich pomysłów weszło do potocznego języka, by wspomnieć frazę "Pucio, pucio" z "Jesteśmy na wczasach", nieszablonowe użycie słowa "bynajmniej" w piosence o tym samym tytule, czy stwierdzenia: "trzeba wiedzieć, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni" albo "Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byłe na chama, byłe głośno, byle głupio". I to on jest autorem najważniejszego hasła - "Róbmy swoje" - które już kilka pokoleń Polaków stosuje w rożnych sytuacjach ekonomiczno-politycznych.

Zachęcony u progu kariery przez największy wówczas autorytet estradowy, jakim był Kazimierz Rudzki, nie ograniczył się do pisania dla innych lecz sam zaczął wykonywać własne utwory. Nie miał wielkiego głosu, nie kreował siebie na piosenkarza, na autorskich recitalach rozmawiał z publicznością o Polsce, posługując się stworzoną przez siebie formą tak zwanych felietonów śpiewanych.

W jednym z nich w epoce gierkowskiej przewrotnie stwierdzał: "Bo satyra, ta prawdziwie nowatorska, winna przestać się wybrzydzać oraz żalić, nie powinna krytykować, ale śmiało akceptować oraz silnie, ostro i odważnie chwalić!". Ale sam w tej dekadzie podpisał tzw. "List 101" - protest intelektualistów przeciwko planowanym zmianom w konstytucji PRL i jego utwory na około rok zniknęły z oficjalnych mediów, nie mógł też występować.

Był jednak artystą tak wielu talentów, że zawsze potrafił znaleźć dla siebie zajęcie. Znakomicie przekładał teksty największych mistrzów piosenki - Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego czy Jacquesa Brela, co stosunkowo niedawno przypomniał Michał Bajor dwupłytowym albumem "Od Piaf do Garou". Pisał dla filmu i dla teatru, jest też autorem przekładów piosenek w słynnych musicalach ("Jesus Christ Superstar", "Chicago" czy "Kabaret").

Po 1989 roku stopniowo jednak zaczął schodzić z pierwszego planu. Z rożnych powodów, przede wszystkim zdrowotnych, od dawna cierpiał na tak zwaną chorobę maniakalno-depresyjną, w której okresy dobrego samopoczucia mieszają się depresjami. Znacznie ważniejsze było wszakże to, że nie czuł się tak potrzebny jak dawniej.

W nowej rzeczywistości, kiedy wszyscy mogli mówić wszystko, coraz bardziej się kłócąc i obrażając, jego inteligentne, aluzyjne teksty straciły dawną siłę. A na dodatek we współczesnym show-biznesie niemal każdy wokalista i co drugi kompozytor uważa, że sam może sobie pisać teksty. Nieważne, że większość z nich jest nieporadnie skleconych i żadna ich fraza nie zostaje w pamięci słuchaczy. Czas profesjonalistów i mistrzów literackich puent się skończył. Wszyscy potrafią i tak trafić w sedno.

Tego zapewne nie da się już zmienić. Można tylko powtórzyć za Wojciechem Młynarskim: "Celnych owych wypowiedzi słucham przeto, rozmyślając sobie czasem przy ich wtórze, Czy ci ludzie w jednej chwili tacy mądrzy się zrobili, Czy to sedno się zrobiło takie duże?".

Co zatem zostanie po Wojciechu Młynarskim? Odpowiedź pozornie wydaje się prosta. Znakomite piosenki, które tak jak utwory Agnieszki Osieckiej, Jeremiego Przybory czy Jonasza Kofty będą śpiewać kolejne pokolenia wykonawców.

Chciałoby się jednak, by nie pozostały w cieniu także inne jego, znacznie poważniejsze dokonania: zabawne libretta do opery Karola Kurpińskiego "Henryk VI na łowach" i "Awantury w Recco" z muzyką Macieja Małeckiego, musicale "Cień", a zwłaszcza świetny i niedoceniony "Dyzma" z muzyką Włodzimierza Korcza. Można jednak obawiać się, że dzisiejszych czasach, gdy obowiązuje nieustanna pogoń za nowościami, trudno będzie znaleźć tych, którzy zechcą przypomnieć te autentyczne skarby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji