Artykuły

Clownada historii

"Wbrew swojej woli" w reż. Jarosława Tumdidajskiego i Małgorzaty Głuchowskiej Grupy Supermarket z Warszawy. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XXIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Spektakl zatytułowany "Wbrew swej woli", propozycja Grupy Supermarket, okazał się pewnym kłopotem formalnym dla Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Regulamin stanowi jednoznacznie, że w Konkursie uczestniczą inscenizacje polskich dramatów lub adaptacji prozy powstałych w ostatnich dwudziestu latach. Jeden z dwóch monodramów składających się na wieczór - tekst Pawła Nowaka poświęcony dziejom Alexa Kurzema, Żyda z Białorusi, maskotki oddziału łotewskich policjantów współpracujących z hitlerowcami - bez wątpienia spełniał te kryteria, drugi był natomiast jedynie teatralnym opracowaniem źródłowego dokumentu: wstrząsających wspomnień Calka Perechodnika, żydowskiego policjanta z Otwocka. Komisja podjęła decyzję, że w ramach Konkursu będzie oceniać tylko monodram o Kurzemie, zdając sobie sprawę z ryzykowności i pewnej sztuczności tego, jedynie możliwego rozstrzygnięcia. Formalnie dało się to zrobić: widowisko jest dyptykiem przedzielonym przerwą, oba monodramy są zamkniętymi całostkami. Ale oczywiście dialogują ze sobą, składają się na wspólną wypowiedź i to nie byle jaką. Przemyślaną i mądrą.

Opowieść o losach Perechodnika, który osobiście zaprowadził żonę i córkę na rampę, skąd odjeżdżały transporty do Treblinki, utrzymana jest w rozdzierająco gorzkim tonie, jej tematem jest tchórzostwo, wyrzuty sumienia i rozpacz nad sobą samym, sprowadzonym do trzęsącego się ze strachu, pozbawionego godności ludzkiego zwierzęcia. Na temat Kurzema mamy groteskę. Modest Ruciński już w przerwie krąży wokół widzów, uśmiecha się, zaprasza do popijania czekolady wystawionej w szklaneczkach na bufecie. Całą swoją postawą zapowiada widowisko typu stand-up, pogodny, pełen dowcipów monolog. I po chwili, już na scenie z rozbrajającym uśmiechem, z całym stand-upowym właśnie wychyleniem do widza, szukaniem z nim dobrego, sympatycznego kontaktu, rozpoczyna opowieść. O tym, jak był głodny. Jak strasznie chciał jeść, gdy go znalazł błąkającego się w lesie po stracie rodziców, białoruski chłop. Ale przyszedł Włodek, zjadł mu kaszę, a znajdę odstawił do oddziału Waffen SS. Tyle, że esesmani akurat mieli taki humor, że spodobała im się rezolutność chłopaka dopominającego się o sprawiedliwość wobec złodzieja kaszy. Skopali Włodka po dupie, a z gówniarza zrobili sobie maskotkę oddziału.

Ruciński mistrzowsko operuje zmiennością tonu opowieści. Z jednej strony prowadzi ją lekko, jakby od niechcenia, wszystko jest "niby nic"; aktor oczywiście doskonale rozumie, że relacjonowane w ten sposób obrazy na przykład dzieci prowadzonych do stodół na spalenie, tym dotkliwiej wciskają się do głowy widza. Ale wie, że byłoby nieproduktywne jednostajne utrzymanie bagatelizującego tonu, umie co pewien czas stwardnieć w głosie, smagnąć słuchacza mocniejszą pointą. A przy tym gra na ukulele. Znakomicie. Melodie hitlerowskich pieśni wygrywane na tym instrumencie wyglądającym jak dziecinna gitara brzmią śmiesznie, a my wiemy skądinąd, że brzmiały strasznie i te brzmienia same kontaminują się nam w głowach.

Alex Kurzem przeżył wojnę. Po drodze jeszcze występował w filmach propagandowych kręconych przez III Rzeszę. Po wojnie wyjechał do Australii, gdzie został clownem. I cały monolog Modesta Rucińskiego jest właśnie występem clowna, pełnym grubych efektów, ale i otchłannej melancholii, zadumy nad głupotą i absurdem zdarzeń, przez które się płynie jak prąd niesie, myśląc tylko o tym, czy miało się wariackie szczęście, czy nie. Kurzem miał. Wyszedł z wojny oglądając na co dzień góry trupów, patrząc na okrucieństwo, od którego wywracają się flaki, popijając czekoladę w przyszywanej niemieckiej rodzinie i słuchając dyskusji o usprawnieniu transportów do Treblinek. Po wojnie zaświadczył jeszcze w procesie swoich opiekunów, że byli uroczymi wujkami i z pewnością nigdy żadnych zbrodni wojennych nie popełnili. Czyż nie miał prawa? Kondycja clowna była może jedyna, która była w stanie jakoś uładzić te doświadczenia, po których powinien eksplodować mózg. A Kurzem wyszedł z nich bez szwanku. No, tylko z kobietami mu nie szło. Rozkaz niemieckiego żołnierza przerażonego tym, co zobaczył, gdy chłopak zrzucił mokre łachy: "Nigdy nie pokazuj nikomu swojego obrzezanego siusiaka" został mu do końca życia, jako imperatyw wryty w najgłębsze rejony podświadomości.

Przekaz płynący z widowiska Supermarketu jest nie do przecenienia. Zwłaszcza dziś, gdy trzy ćwierci wieku po tamtych doświadczeniach, na fali patriotycznego wzmożenia doszła do gromkiego głosu znaczna liczba idiotów, którym wojna jawi się jako wojenka chłopców malowanych, tak podatna do malowniczego odtwarzania w romantycznych rekonstrukcjach. Którzy protestują przeciwko wystawie planowanej w gdańskim muzeum, ponieważ rzekomo za dużo jest w niej obrazu cierpienia ludności, zwłaszcza cywilnej, a za mało "pozytywnych aspektów", heroizmu, rycerskości, etc. Życzyć wypada głupkom, żeby nie musieli doświadczać sfajdania się w spodnie podczas nowej lekcji rycerskości, gdyby, nie daj Bóg, przyszło co do czego. Wojna jest odczłowieczeniem. Jest klęską elementarnej etyki, niezależnie od pojedynczych, rzeczywiście pięknych postaw. Jest też absurdem, unosi ludzi w nurt upiornie okrutnych wydarzeń, w którym najczęściej nad niczym niepodobna zapanować, w którym trzeba płynąć, liczyć na cud i śmiać się bezsilnym śmiechem clowna. Chwała teatrowi, że tak mocną wypowiedzią o tym przypomniał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji