Artykuły

Na "Róbmy swoje" w pewnym momencie powoływali się wszyscy

- Jak to się powiada popularnie, połknąłem tego bakcyla: że za pomocą krótkiej formy, jaką jest piosenka, można nawiązać kontakt z publicznością, powiedzieć coś ciekawego, jakoś ustosunkować się do rzeczywistości - mówił Wojciech Młynarski, który dorobił się w Trójmieście swojego własnego festiwalu. Kiedy był na nim w 2013 roku, udzielił wywiadu, którego fragmenty publikujemy.

Podejrzewam, że w latach 60. piosenka miała lepszą reputację niż dzisiaj. Mimo to, kiedy rezygnował Pan z kariery naukowej na rzecz estrady, nie było głosów, że rozmienia Pan swój literacki talent na drobne?

- Owszem, brałem pod uwagę pozostanie na uniwersytecie. Ale taka propozycja padła pod sam koniec studiów na polonistyce, a już od ich połowy działałem w studenckim kabarecie Hybrydy. I, jak to się powiada popularnie, połknąłem tego bakcyla: że za pomocą krótkiej formy, jaką jest piosenka, można nawiązać kontakt z publicznością, powiedzieć coś ciekawego, jakoś ustosunkować się do rzeczywistości.

I od razu zaproponował Pan nowy język. Nawet o miłości pisał Pan bez dawniej obecnego w polskich tekstach sentymentalizmu czy patosu, za to w anturażu szarej, przaśnej, PRL-owskiej codzienności.

- On o tyle nie był całkowicie nowy, że działali już wtedy moi troszkę starsi koledzy ze Studenckiego Teatru Satyryków, którzy mi ogromnie dużo dali. Przede wszystkim zapomniany dzisiaj, a niesłusznie, Andrzej Jarecki, dyrektor STS-u. No i oczywiście Agnieszka Osiecka, której wczesna twórczość -"Piosenka o okularnikach" czy "Kochankowie z ulicy Kamiennej" - zrobiła na mnie duże wrażenie, i która potem dawała mi wiele bardzo mądrych uwag. To oni wymyślili coś, czemu nadali nazwę "liryka obywatelska". Czyli opowiadamy lirycznie, ale jednocześnie mocno akcentujemy to, gdzie to się dzieje, jakie jest tego podłoże. Ta nowa poetyka, którą wprowadziłem, była jednak początkowo odbierana z trudem, pojawiało się przeciwko niej dużo protestów. Ale potem jakoś przyzwyczaiłem do siebie audytorium - no, i tak poszło.

Szybko zapoczątkował Pan też bardzo ważną część swojej twórczości - felietony śpiewane, w których imponował Pan zmysłem obyczajowo-socjologicznej obserwacji, umiejętnością wyłapywania absurdów rzeczywistości PRL-u.

- Ogromnie mi na tym zależało, kiedy zacząłem współpracować z kabaretem zawodowym par excellence, jakim był Dudek. Zwłaszcza teksty, które pisałem dla Wiesława Gołasa, sprowadzały rzeczywistość do absurdu, pokazywały jej wszystkie niekonsekwencje - to wszystko, co nas pozornie zaskakiwało, a zaskakiwać nie powinno. A poza tym wtedy pisałem też już sporo dla samego siebie. I taki miałem program: żeby pokazać absurdalność świata, który mnie otacza, i skłonić odbiorcę do myślenia na ten temat. W myśl zasady, że piosenka myślenia zastąpić nie może, ale może je sprowokować.

I, jak Pan kiedyś powiedział, starał się sprawić, żeby odbiorca "przez chwilę czuł. że socjalizm nas nie dotyczy".

- Miałem przesłanie, żeby nie do końca tak się tym strasznie przejmować. Że poza tym wszystkim jest jeszcze coś ważnego.

Pana tekstów nie omijały ingerencje cenzorskie, miał Pan też roczny zakaz występów. Mimo wszystko funkcjonował Pan w oficjalnym obiegu. Z jakimi kompromisami to się wiązało?

- Można się było w tej rzeczywistości jakoś odnaleźć i coś powiedzieć, ale w mojej ocenie tylko do pewnego momentu. Niemniej teksty satyryczne, krytyczne spełniały wtedy swoją rolę, były ważne, rozjaśniały ludziom w głowach, przynosiły iskiereczkę nadziei. Ale do tego wszystkiego trzeba się było mocno naginać. Dlatego że ogólna rzeczywistość końca lat 60. i początku lat 70. była smutna i ponura.

Mimo to często mówi Pan, że cenzura pomagała jakości ówczesnych tekstów.

- To bardzo wielki paradoks, ale było trochę tak, że chęć oszukiwania cenzury, poparta jakimś inteligentnym pomysłem - ominąć, zmylić ją, a powiedzieć to, co się chce powiedzieć, tak żeby odbiorca zrozumiał - przysługiwała się pozytywnie całemu zjawisku. Z cenzurą wielokrotnie się spierałem, skreślano mi różne rzeczy. Ale mogę powiedzieć, że jej obecność, jako przeciwnika, jakości tych utworów robiła dobrze. Poza tym z cenzurą można było się układać, dyskutować. Niektóre teksty wymykały się z kolei spod kontroli, jak "Róbmy swoje".

Musiał Pan to nawet skomentować dopisaną po latach zwrotką, żeby "nie dawać sobie śpiewki kraść".

- Na "Róbmy swoje" w pewnym momencie powoływali się wszyscy. Wałęsa mówił, żeby, tak jak pisze Młynarski, robić swoje. Ale powoływał się też i Jaruzelski, który na jakimś zebraniu w KC stwierdził, że to właśnie najlepsza postawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji