Artykuły

Daniel Olbrychski: Zawsze się zbyt szybko zakochiwałem...

- Po pierwszym roku studiów Andrzej Wajda zaangażował mnie do "Popiołów". To było jak trampolina, od razu skok na głęboką wodę. Pracowałem z najlepszym reżyserem, grając barwną rolę kostiumową razem z Polą Raksą. Rok później zostaliśmy parą najpopularniejszych aktorów filmowych, a w dniu premiery miałem niespełna 20 lat - mówi aktor Daniel Olbrychski.

Jest Pan ikoną polskiego kina, zagrał Pan u najlepszych reżyserów w obrazach, które weszły do ścisłego kanonu historii polskiej kinematografii...

- Miałem to szczęście.

Jak to szczęście się zaczęło?

- W moim życiu plątały się różne pasje. W dzieciństwie nie ominęła mnie nawet nauka gry na skrzypcach przez trzy lata. Elementarna wiedza muzyczna bardzo mi się potem przydawała w zawodzie aktorskim. Ale bardzo szybko moje zainteresowania zdominował sport - marzyłem o zostaniu wybitnym sportowcem. Mama tymczasem prowadziła mnie na wszystkie ważne przedstawienia do znakomitych wówczas teatrów warszawskich, oglądałem też dużo filmów, łącznie z tymi starymi, przedwojennymi, z Chaplinem. Mimo że były to czasy siermiężnego PRL-u, to i sztuka, i sport miały się dobrze. O Polsce było słychać dzięki świetnym sportowcom, wybitnym filmom czy dzięki teatrowi. I tak walczyły ze sobą we mnie te dwie pasje.

Ale zwyciężyła sztuka?

- Na początku wygrywał sport. Uprawiałem wyczynowo wszystko to, w czym Polacy odnosili sukcesy - szermierkę, boks, lekkoatletykę. Aż za namową kolegi z klasy złożyłem papiery i wziąłem udział w eliminacjach do Młodzieżowego Studia Poetyckiego, które prowadził Andrzej Konic, późniejszy reżyser "Stawki większej niż życie" na zmianę z Morgensternem. Odsiew do tego Studia był ogromny, bo zgłaszało się tam więcej młodzieży niż do szkoły teatralnej - parę tysięcy. Kolega, który mnie namówił, nie dostał się, ja - tak. Spotkałem się tam z Magdą Zawadzką, Markiem Perepeczko, Jankiem Englertem. To było niezłe przedszkole aktorstwa. Co miesiąc przygotowywaliśmy występ na żywo. Trudno mi było już to wszystko pogodzić - warszawskie Liceum im. Stefana Batorego, teatr szkolny, w którym polonista wystawiał "Zemstę", a ja z radością grałem Papkina, Kabarecik Młodzieżowy, gdzie muzykę m.in. pisał Ptaszyn-Wróblewski, pierwsze role w teatrze z aktorami. Podczas takich występów jeszcze przed maturą wypatrzył mnie Janusz Nasfeter i zaproponował rolę w filmie "Ranny w lesie". A w międzyczasie dostałem się do szkoły teatralnej.

Pamiętam, że trenerzy tych wszystkich dyscyplin, które uprawiałem, przychodzili do moich rodziców i mówili: "Proszę państwa, Daniel żadnym aktorem nie będzie, a biegać, boksować czy fechtować mógłby". Ale te umiejętności sportowe - boks, szermierka, później jazda konna - zaprocentowały mi w zawodzie.

Największe uznanie przyniosły Panu role w filmach Andrzeja Wajdy...

- Po pierwszym roku studiów Andrzej Wajda zaangażował mnie do "Popiołów". To było jak trampolina, od razu skok na głęboką wodę. Pracowałem z najlepszym reżyserem, grając barwną rolę kostiumową razem z Polą Raksą. Rok później zostaliśmy parą najpopularniejszych aktorów filmowych, a w dniu premiery miałem niespełna 20 lat. Z drugiej strony był teatr i rola Gucia w "Ślubach panieńskich" Fredry u wspaniałego reżysera Adama Hanuszkiewicza. Natomiast w wieku 25 lat wcieliłem się w Hamleta - spektakl przez cztery lata nie schodził z afisza, zagrałem w nim ponad 400 razy.

A co się działo z Pana edukacją?

- Do szkoły teatralnej chodziłem tylko rok, bo rektor Jan Kreczmar polecił mnie Wajdzie. A potem, jak chciałem wrócić do nauki, sam mi to odradził, mówiąc: "Idź już swoją drogą". Złożyłem egzamin eksternistyczny, żeby mieć jakiś papierek, a pracę magisterską napisałem dopiero parę lat temu. I tak uporządkowałem sprawę wykształcenia. Tytuł magistra jest mi potrzebny, żebym mógł wykładać w państwowych wyższych uczelniach. To była fajna przygoda. Pogłębiłem swoją wiedzę teoretyczną z historii sztuki, muzyki, do tego dzieje teatru i dramatu. Nie tylko utrwaliłem posiadane informacje, ale jeszcze je poszerzyłem.

Wracając do wielkiego mistrza Wajdy, zagrał Pan aż w dziesięciu jego filmach. Proszę zdradzić, jak pracowało się u niego na planie.

- On uważał, że najważniejsze to dobrze obsadzić aktora, a potem wyciągnąć z niego maksymalnie umiejętności. Z wszystkich reżyserów, a w końcu pracowałem na całym świecie z czołówką twórców filmowych (m.in. z Lelouchem, Schlondorffem, Kaufmanem, Michałkowem - przyp. red.), jego styl pracy dla mnie był najdoskonalszy. Łączył miłość dla aktorów z wymaganiem od nich ogromnej inwencji. Każdy aktor rozkwitał u niego na planie i to nie przypadek, że w jego filmach grała czołówka polskiego aktorstwa. "Ty wiesz o tej postaci więcej ode mnie" - mawiał. A czasami propozycje aktorskie akceptował do tego stopnia, że zmieniał sceny. W "Ziemi obiecanej" miałem z Wojtkiem Pszoniakiem zagrać epizod na balu. Wymyśliłem to jednak inaczej i przyszedłem do Wajdy w. nocy z gotową propozycją. Odwołał wtedy statystów, zmienił miejsce zdjęć i zostaliśmy z Wojtkiem sami w brawurowej scenie - ja leję na niego wodę, a on trzeźwieje. To był mój pomysł.

Wielu Polaków kojarzy Pana przede wszystkim z postacią Andrzeja Kmicica, bo dał Pan twarz popularnemu bohaterowi literackiemu.

- Ale cała Polska mnie wtedy nie chciała. Rozpętała się, jak to by dziś nazwano, histeria hejtu na mój temat. Skończyło się dobrze, ale przeżyliśmy z Hoffmanem dużo przykrości. Nie było wtedy Internetu, ale tę nienawiść czułem i przed graniem, i w trakcie kręcenia filmu. Wcielałem się jednak w Kmicica z wiarą, że dam radę. Była to zresztą jedna z najbliższych mi postaci literackich. W efekcie zagrałem we wszystkich częściach trylogii u Jurka Hoffmana, który kręcił ją "pod włos", zaczynając od ostatniej części. W "Ogniem i mieczem" pojawiam się już tylko symbolicznie, ale w "Panu Wołodyjowskim" i "Potopie" trafiły mi się dwie piękne role.

Czy zdarzyło się Panu odmawiać udziału w jakiejś produkcji?

- W swoim czasie więcej odmawiałem niż grałem. Były też propozycje, o których nie wiedziałem. Po latach np. dotarła do mnie informacja, że miałem partnerować Robertowi De Niro w "Wieku XX" Bertolucciego. Ale instytucja, która reprezentowała nas, aktorów, czyli Film Polski, w połowie zresztą ubecka, oznajmiła reżyserowi, że jestem zajęty. Nie miałem wtedy ani agenta, ani paszportu. Dopiero od czasu "Blaszanego bębenka" Schlondorffa, który dostał Oscara, już trudno było mi się ukryć. A w latach 80-tych mieszkałem w Paryżu, więc o swojej pracy decydowałem sam. Ogólnie jednak kariera zagraniczna przyszła później.

W ilu językach Pan mówił na planie?

- Ostatnio w litewskim, którego nie znam. Zagrałem w litewskim filmie księdza zamieszkałego na Litwie, a więc mówiącego płynnie tym językiem. Zaczynałem kwestie po litewsku, później mówiłem po polsku i kończyłem litewskim dla orientacji partnerów. Potem dopiero nagrałem całą rolę po litewsku, tak jak może w tym języku mówić Polak. Natomiast zagrałem w trzech językach, którymi posługuję się płynnie, tj. po francusku, rosyjsku i angielsku. Jeśli dodamy do tego moje role niemieckie i włoskie, to razem z tym litewskim w sumie będzie sześć języków, których używałem na planie.

Jak doszło do współpracy z Angeliną Jolie w hollywoodzkim sensacyjnym filmie "Salt"?

- Tę rolę chciał zagrać John Malkovich, ale reżyserowi Phillipowi Noyce'owi zależało na autentyczności, na kimś z Europy Wschodniej. Zapytał Konczałowskiego, czy w Rosji jest 60-letni aktor mówiący dobrze po angielsku, sprawny fizycznie, który mógłby być równorzędnym partnerem dla Angeliny Jolie. Konczałowski odpowiedział, że w Rosji nie ma, ale jest w Polsce Daniel Olbrychski. "Czy to ten od Wajdy?" - zapytał Noyce, Australijczyk, absolwent szkoły, której rektorem był nasz Jerzy Toeplitz, zamieszkały w Australii po haniebnej emigracji w 1968 r. Oczywiście jego studenci znali filmy Wajdy. Noyce tylko upewnił się jeszcze, czy mówię po rosyjsku i bez castingu zostałem zaangażowany.

Jest Pan też popularnym aktorem w Rosji. Tam rozgłos przyniosły mi filmy Wajdy i Hoffmana. "Potop" obejrzało w Rosji 70 min ludzi.

Zagrałem w kilku rosyjskich serialach, kręcono na mój temat dokumenty i przeprowadzano wywiady. Ale ostatnio ze względów politycznych tam nie bywam. Od aneksji Krymu konsekwentnie nie przyjmuję w Rosji ról, przerwałem też próby do spektaklu teatralnego, bo czułbym się źle, grając dla widowni, która w 90% popiera tę aneksję. Bardzo mi z tego powodu smutno. Polityka potrafi wszystko zepsuć.

Porozmawiajmy w takim razie o czymś przyjemniejszym, na przykład o kobietach. Jaką rolę odegrały w Pana życiu?

- Najważniejszą. Począwszy od matki, poprzez moje partnerki życiowe, a na córce skończywszy. Była jeszcze wspaniała babcia, bo miałem to szczęście mieć kontakt ze starszym pokoleniem. To były najważniejsze osoby w moim życiu. Jak dowcipnie powiedział Janek Nowicki, kobiety dla nas to najpierw matki, potem kochanki, później żony, a na końcu ogrodniczki - dbają o grób.

Miał Pan powodzenie u pań, ale wydaje się, że był Pan raczej niestały w uczuciach - jest Pan przecież trzeci raz żonaty.

- Nie sądzę, żebym był niestały. Zawsze się zbyt głęboko zakochiwałem i miałem dzieci (dwóch synów i córkę - przyp. red.). Ale za każdym razem to był świadomy wybór. Później coś się wypalało. Czasem ja odchodziłem, czasem one mnie zostawiały. Zważywszy jednak na mój wiek, tych kobiet nie było tak dużo - najważniejszych partnerek w życiu miałem cztery. Nie wydaje mi się też, żebym cieszył się dużym powodzeniem u pań. Wszystkie, z którymi byłem, fascynowały mnie sobą, przede wszystkim inteligencją. Nie zdarzyła się wśród ważnych dla mnie kobiet głupiutka. A wygląd to sprawa drugorzędna.

Czy w związku z aktorstwem ktoś tak spełniony zawodowo jak Pan ma jeszcze jakieś marzenia?

- Powiedziałem kiedyś dla żartu, że zagrałbym jeszcze w westernie jakiegoś starego kowboja. Do tego już pewnie nie dojdzie. Ale każda następna rola jest mile widziana, bo w związku z wiekiem tych propozycji jest mniej. Grywam już w tej chwili ojców, a nawet dziadków głównych bohaterów i to jest naturalna kolej rzeczy. Ostatnio ciekawym zadaniem było wcielanie się w Emile'a Amagata, zagorzałego przeciwnika Marii Curie-Skłodowskiej w biograficznym filmie o niej, to duża międzynarodowa produkcja. Sporo też występuję w teatrze w bardzo różnym repertuarze - od "Króla Leara", którego niedawno zagrałem u Konczałowskiego, a obecnie przeniosłem do Teatru Stu, wchodząc w inscenizację Krzysia Jasińskiego, po komedie Fredry w Teatrze Polskim czy Woody ego Allena w Teatrze 6.Piętro. Zaczynam też niedługo próby do bardzo dobrej anglosaskiej sztuki w Teatrze Kwadrat, ale szczegółów na razie nie będę zdradzał.

Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę wielu interesujących kreacji aktorskich, a roli kowboja przede wszystkim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji