Artykuły

Profesjonalizm i adrenalina

- Reklamę traktuję tylko jako dodatek. Podstawa to teatr, ale jestem bardzo głodny kina - mówi SAMBOR CZARNOTA, aktor łódzkiego Teatru im. Jaracza.

Krzysztof Kowalewicz: Młody, przystojny, zdolny, pracowity, spokojny. Które z tych określeń najpełniej Ciebie oddaje?

Sambor Czarnota: Przede wszystkim takie, którego nie wymieniłeś: profesjonalny w pracy. Do tego zaangażowany i pracowity. Staram się być uczciwy wobec siebie i tych, z którymi pracuję. W ten sposób chciałbym uprawiać ten zawód. Te same wartości ważne są dla mnie na scenie i w życiu. Oczywiście trzeba umieć rozgraniczyć postacie, które się gra i kim się jest na co dzień. To konieczne dla świeżości umysłu oraz własnego zdrowia psychicznego.

Trafiłeś do Teatru Jaracza jako wzorowy uczeń - dostałeś etat po bardzo dobrej roli w dyplomie.

- Na studiach ostro pracowałem. Starałem się skorzystać z wiedzy profesorów najpełniej jak mogłem. To wynikało z ambicji, które wciąż we mnie nie osłabły. Do zespołu aktorskiego Jaracza wszedłem z poczuciem, że "coś tam" potrafię, choć właściwie dopiero raczkuję w zawodzie. W szkole wiele można jeszcze aktorowi wybaczyć, w teatrze - już nie. Widz przychodzić, płaci za bilet i nie interesuje go, że czegoś nie umiesz.

"Toksyny" to twoja aktorka wizytówka. W tym przedstawieniu kreujesz aż pięć postaci. Jesteś m.in. beniaminkiem korporacji, dilerem narkotyków słuchającym hip-hopu i wychowankiem domu dziecka.

- Starałem się maksymalnie zróżnicować każdą z tych ról. Chciałem, by nie tylko tekst był sygnałem, że zaczęła się kolejna jednoaktówka. Stąd inna gestykulacja, sposób mówienia. Z każdym z bohaterów równie trudno się zżywałem. Już po pierwszej odsłonie jestem wyczerpany. Siedzę zakneblowany, przywiązany do krzesła, a ojciec kolegi mierzy do mnie z pistoletu. Niewiele mam tekstu, a muszę poczuć, jak zachowuje się człowiek ze śmiercią przed oczami. Mam dygot. Leje się ze mnie pot. To musi być do bólu wiarygodne, a nie śmieszne. Gdyby było śmieszne, mówiłoby o niczym.

Chyba trudno dograć spektakl, w którym po pierwszych scenach padasz ze zmęczenia?

- Pewnie, ale takie do bólu wiarygodne granie daje poczucie satysfakcji. W "Toksynach" wyłączam się zupełnie ze świata realnego. Jestem tylko zajęty tym, co czuje postać. Mam wrażenie, że to się dzieje naprawdę. Po spektaklu schodzę zmęczony. Wypalam kilka papierosów. Musi opaść adrenalina, która się we mnie nazbierała. Nie da się tego tekstu zagrać "obok". Przez cały spektakl nie schodzę ze sceny i to mi odpowiada. Nie lubię poczucia, że stygnę, tego schodzenia za kulisy i czekania na kolejne wejście. W "Toksynach" trzeba być cały czas w napięciu, gotowości emocjonalnej. Wszystko odbywa się na dużej szybkości. Mamy do dyspozycji krzesło, pistolet. Całą resztę musimy zbudować sami, wyobraźnią i umiejętnościami.

Grasz też w stołecznym Teatrze Scena Prezentacje. To początek podboju stolicy?

- Granie w Warszawie traktuję rozwojowo. Publiczność niczym nie rożni się od łódzkiej, poznańskiej czy wrocławskiej. Występuję w luźniejszym, ale wcale nie prostszym do zagrania repertuarze. Nie gram postaci bardzo komediowych, śmiesznych samych w samym sobie, tylko zaplątanych w absurdalne okoliczności.

W stolicy występujesz m.in. u boku Ewy Ziętek, Adrianny Biedrzyńskiej i Wojtka Malajkata. Jakie masz relacje z gwiazdami?

- Bardzo cenię Wojtka Malajkata. To wybitny aktor. Jego wielkość poznaje się po tym, że nie daje do zrozumienia innym, jak wiele musisz się nauczyć. On wie, czego nie umiesz, ale tak ci się stara pomóc, nakierować na dobrą drogę, że nie masz tremy z powodu gry z wielkim aktorem.

Malajkat prowadził też teleturniej i talkshow.

- To nie ma dla mnie znaczenia, bo nie świadczy o aktorskich umiejętnościach. Nie potępiam tego ani nie pochwalam. To indywidualny wybór. Mimo tych dodatkowych zadań Malajkat nie zatracił cech świetnego aktora.

Ty za to zagrałeś w reklamie piwa.

- To była ogromna produkcja: kilka dni zdjęciowych, setki statystów, konie, epokowe stroje. Nie widzę w tym nic uwłaczającego. Sięgam po piwo jak każdy mężczyzna. Nie zareklamowałbym proszku do prania, bo to by już jakoś zgrzytało, nie wyglądało wiarygodnie. Zagrałem w reklamie dla pieniędzy, nie ma co udawać. Na razie powiedziałem reklamie dość, ale nie zastrzegam, że za jakiś czas znów się gdzieś nie pojawię.

Zatem na razie twarzą zarobiłeś więcej niż nazwiskiem i umiejętnościami.

- Reklamę traktuję tylko jako dodatek. Podstawa to teatr, ale jestem bardzo głodny kina. Rok temu "Białą sukienkę" obejrzało pięć milionów telewidzów. To ogromna oglądalność.

Co Cię pasjonuje w kinie?

- Nie lubię rozlazłości w pracy. Na próbach w teatrze jest a to papierosek, a to kawka, a to kolejna przerwa. Na planie filmowym trwa walka z czasem. Sztab ludzi kosztuje producentów mnóstwo pieniędzy. Trzeba być w ciągłej gotowości, skoncentrowanym, a ja lubię tak pracować. Do tego bliskość kamery, hasło: "cisza na planie" i ten szum taśmy! To mnie kręci. Poza tym mam wrażenie, że widzowie bardzo czekają na zmianę warty w polskim kinie. Nie chodzi mi tylko o ludzi młodych, ale tych wszystkich utalentowanych kolegów, których można podziwiać wyłącznie na scenie. Szersza publiczność ich nie zna, a to wielka szkoda. Producenci wciąż biorą do filmu tych samych aktorów, a przecież możliwości każdego, choćby najwybitniejszego, są ograniczone. Nie mam już siły patrzeć na te same twarze, podobne gesty.

Ci aktorzy nie są tego świadomi?

- Oczywiście, że tak. Ale z drugiej strony dlaczego mieliby rezygnować z ról, skoro w polskich warunkach kręci się zaledwie kilkanaście filmów rocznie? Sam nie wiem, czy na ich miejscu nie robiłbym tak samo.

Na zdjęciu: Sambor Czarnota z Haliną Skoczyńską w "Śmierci komiwojażera", Teatr im. Jaracza, Łódź 2004 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji