Artykuły

Kazimierz Brusikiewicz. Wspomnienie

Niezapomniany Kazio Brusikiewicz miał i talent, i osobowość. Był komikiem z Bożej łaski. Obdarzony nieprawdopodobną "vis comica" urodził się po to, aby nieść ludziom radość. Potrafił rozbawić największych ponuraków. Nigdy nie było wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy żartuje. Uwielbiał robić kawały, a potem cieszył się jak dziecko. Nawet kiedy amputowano mu rękę, nie przestawał dowcipkować. Kiedy chorował, nie okazywał tego. Kiedy mówiono mu, że świetnie wygląda, natychmiast ripostował: "Ja na twarz nie choruję". Każde spotkanie z nim, nie tylko w teatrze, ale także przypadkowe, na ulicy, wywoływało radosny uśmiech przechodniów, którzy na jego widok zatrzymywali się na chwilę i pozdrawiali go jak starego znajomego.

Urodził się w Wilnie w roku 1926 i jak wszyscy wilnianie miał otwarte serce i życzliwość dla ludzi. Ojciec Kazia był aktorem. Kazio poszedł w jego ślady. Pierwsze nieśmiałe kroki stawiał w wileńskiej Lutni. Po wojnie zaczynał od Łodzi, a następnie zaangażował się do wielkiego Wilama Horzycy, do Teatru Ziemi Pomorskiej w Toruniu. Tam szlifował swój talent pod czujnym okiem mistrza. Wraz z Horzycą w roku 1948 przeniósł się do Poznania. Wiłam Horzyca cenił Kazia. Obsadzał go w różnorodnym repertuarze. Grywał więc i role poważne, i te z lżejszego repertuaru. Horzyca przyglądał Mu się uważnie i doszedł do wniosku, że Kazio to rasowy komik i w tym kierunku trzeba go prowadzić. W Poznaniu zagrał między innymi Mecenasa w sztuce Tadeusza Rittnera "Wilki w nocy" i Caramancella w "Zielonym Gilu" Tirso de Moliny. Caramancell bardziej mu leżał, bo to postać komediowa. Jako wodzirej Fikalski w komedii Michała Bałuckiego {#re#2274}"Dom otwarty"{/#} czuł się najlepiej. Był w swoim żywiole. Szalał na scenie i wzbudzał zachwyt, nie tylko widowni, ale także krytyków. Szybko zdobył serca poznaniaków. Stał się ich ulubieńcem. W latach czterdziestych pojechałem z wizytą do Poznania do Jurka Pietraszkiewicza, aby go zobaczyć w "Fedrze" Racine'a u boku wielkiej Ireny Eichlerównej jako Fedry w reżyserii Wilama Horzycy. Po przedstawieniu poszliśmy na kolację do SPATi F-u. Tam poznałem Kazia Brusikiewicza. Zaprosił mnie na "Dom otwarty" Michała Bałuckiego, aby go zobaczyć w roli Fikalskiego. Był świetny. Rozśmieszał mnie do łez. Potem wielokrotnie, kiedy bywałem w Poznaniu u Jurka, zawsze spotykałem się z Kaziem. Na początku lat pięćdziesiątych Kazio zaangażował się do Teatru Satyryków "Syrena" w Warszawie. Już po pierwszych występach w stolicy zaskarbił sobie sympatię. Szybko piął się w górę. Stał się gwiazdorem pierwszej wielkości. Warszawa chodziła na Brusikiewicza. Grał w każdym programie "Syreny". W rewii i w komediach. Był niesfornym Kaziem co to "męczył ojca" w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", a także Napoleonem w przeróbce scenicznej na musical "Madame Sans Gene" wg Sardou i znakomitym wprost Szwejkiem w głośnej sztuce Haszka "Przygody dobrego wojaka Szwejka". Rolę tę grał dwukrotnie. Najpierw w Warszawie, a potem na scenie Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, z którym się związał na pewien czas. Była to wielka rola Brusikiewicza. Krytycy pisali, że nie grał Szwejka, lecz był Szwejkiem takim, jakiego sobie wymarzył autor. To wielki komplement dla wykonawcy. Oprócz ról teatralnych, telewizyjnych i filmowych stworzył Kazio mnóstwo typów i typków, a wśród nich niezapomnianego Malinowskiego, nierozgarniętego urzędnika, który wraz z kierownikiem Florczakiem rozśmieszał do łez widzów i radiosłuchaczy "Podwieczorku przy mikrofonie". Znała go nie tylko cała Polska, ale także Ameryka i Kanada, gdzie często występował. Teatr był jego miłością. Bez teatru nie mógł żyć. Po amputacji ręki, kiedy nie pokazywał się na scenie, zajął się reżyserią. W warszawskich Rozmaitościach przygotował musical dla młodego widza pt. "Romek, Tomek i A'tomek", a w Zabrzu "Madame Sans Gene". Wiele czasu poświęcał pracy społecznej w Związku Artystów Scen Polskich. Opiekował się Domem Aktora w Skolimowie. Dobry, serdeczny i uczynny. Był dwukrotnie żonaty. Jego pierwsza żona Zosia, ciesząca się wielką sympatią, niezwiązana z teatrem, urodziła mu dwójkę wspaniałych dzieci - dziś już dorosłych. Syna Andrzeja, bardzo podobnego zarówno do ojca, jak i do matki, oraz córkę Kasię, której niestety nie miałem okazji poznać. Andrzeja natomiast spotykam od wielu lat na inauguracji roku akademickiego w Akademii Teatralnej na Miodowej, jak również na spektaklach w teatrach warszawskich. I choć nie jest aktorem, lecz poważnym biznesmenem, interesuje się teatrem i wspomaga kulturę. Kilka lat temu sfinansował książkę o swoim sławnym ojcu. Drugą żoną Kazia była Lidka Korssakówna. Z tego małżeństwa urodziła się córka Lucynka, też utalentowana aktorka. Mieszka w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy ze sobą żyli i żyją w dobrych, przyjaznych stosunkach. Nie ma już Kazia wśród nas, ale kiedy spotykam jego syna Andrzeja, myślę o nim ciepło i serdecznie, i przypominam sobie lata naszej młodości. Gdyby żył, miałby dzisiaj lat osiemdziesiąt. Cóż to za wiek?! Odszedł za wcześnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji