Artykuły

Jacek Matecki: reporter w prowincjonalnym teatrze

Książka Jacka Mateckiego "Dramat Numer Trzy" to opowieść o życiu prowincjonalnego teatru w Rosji. - Wywiozłem stamtąd sporo obserwacji, opowieści i miłych złudzeń. Choćby takich, że teatr i sztuka są jeszcze komuś potrzebne - mówi Matecki. Jego opowieść jest też bardzo aktualna, bo ukazała się w czasie, gdy w sztukę teatralną w Polsce zaczęła ingerować polityka.

Małgorzata Muraszko: Co reporter może robić w prowincjonalnym rosyjskim teatrze?

Jacek Matecki: Wszystko albo nic! Wańkowicz dał kiedyś taką roboczą definicję reportera. Jeśli normalny człowiek utknie na kilka godzin na jakiejś prowincjonalnej stacyjce, to porządnie się wynudzi, zanim usłyszy pociąg. Reporter natomiast zapuka do drzwi zawiadowcy i wyjedzie stamtąd z jakąś fascynującą historią. Nie jestem Wańkowiczem, ale teatr to jednak trochę większa skarbnica opowieści niż stacja kolejowa i wywiozłem stamtąd sporo obserwacji, opowieści i miłych złudzeń. Choćby takich, że teatr i sztuka są jeszcze komuś potrzebne i nawet na środku Uralu znajdą się ludzie, którzy na półtorej godziny są w stanie wyłączyć smartfona.

Po wydaniu książki "Co wy, ..., wiecie o Rosji?!" nie miał pan dosyć Rosji? Czy wchodzenie dwa razy do tej samej rzeki jest dobrym pomysłem?

- W przypadku Rosji okazuje się, że Heraklit się pomylił. Niby się zmienia, ale w gruncie rzeczy jest taka sama. Niedawno w Teatrze Telewizji pokazali "Listy z Rosji" De Custine i znów wszyscy mówili, że to najlepszy i najaktualniejszy opis tego kraju. A przecież od wydania minęło 178 lat. Faktycznie formuła pierwszej książki, czyli błąkanie się po tym olbrzymim kraju, mnie zmęczyła. Fizycznie, bo ile można stać na skraju drogi w oczekiwaniu na autostop? Kiedyś w styczniu przy 30-stopniowym mrozie jednego dnia zrobiłem 600 kilometrów! Psychicznie też, bo ja przez kilka lat żyłem tam wedle słów starej złodziejskiej piosenki: "mój adres nie dom, nie ulica, mój adres to Związek Sowiecki" i miałem już dość. Po roku coś mnie jednak tam pociągnęło i wpadłem na pomysł, żeby zakotwiczyć się w jednym miejscu. Wymyśliłem prowincjonalny teatr.

Dyrektorka pana teatru nie zatrudniłaby Gerarda Depardieu, gdyby ten szukał pracy w jej teatrze, ale pana przyjęła z otwartymi ramionami. Jak przyjęła pana prośbę i jak wyglądała wasza współpraca?

- Napisałem list, w którym przedstawiłem swoją skromną osobę, obiecując napisać książkę o teatrze, i nazajutrz przyszło zaproszenie.

Kiedy pojawiłem się tam po półtora miesiąca, pani dyrektor powiedziała, że mogę robić, co chcę, i naprawdę robiłem, czego dusza zapragnęła. Po prostu byłem u siebie. Aż się wierzyć nie chce, ale to naprawdę tak wyglądało.

Oczywiście jest w tej historii drugie dno. To był 12. teatr, do którego napisałem. 11 nie odpowiedziało ani jednym słowem.

A co na to zespół? Jak przyjęli pana, w końcu obcego, aktorzy?

- Z początku była zdrowa rezerwa. W końcu nie wiadomo, kto i po co przyjechał. A propos, tam na Uralu po raz pierwszy dano mi odczuć, że jestem z Europy. Z Polski oczywiście też, ale oni tę Polskę lokują już w Europie. Kiedyś tak nie było. Sam nie wiem, dobrze to czy źle, że zawsze musimy gdzieś należeć i stamtąd czerpać tożsamość. Najpierw czułem dystans, bo przyjechał ktoś pisać książkę? Różne są jednak książki. Jedne wykpiwają, inne chwalą. Po mniej więcej dwóch tygodniach już byłem swój. Przyjęli mnie i z zewnętrznego obserwatora stałem się uczestnikiem. Zagrałem nawet na scenie, co prawda halabardnika, lecz mam chyba prawo mówić do pana Fronczewskiego "panie kolego".

Czy zauważył pan jakieś różnice między aktorami polskimi a rosyjskimi?

- Problem w tym, że ja nie znam aż tak dobrze polskich kulis. W głębi teatru, tam gdzie skrywane są marzenia, tęsknoty i lęki aktorów, zanurzyłem się tylko w Rosji, a i to na głębokiej prowincji. Mam więc zapewne skrzywioną optykę, ale też nie pretenduję do oryginalności.

Byłem na zadupiu, opisałem, co widziałem, i tyle.

Sam jestem ciekaw, jak jest na zapleczu teatru na Broadwayu, i gdy trafię na reportaż stamtąd, to go przeczytam. Mam jednak pewne odkrycie, które może pretendować do niejakiej ogólności. Otóż znam wiele aktorskich autobiografii i po pobycie w Kamieńsku Uralskim odczytałem je, oczywiście w przenośni, na nowo. Naraz dostrzegłem, że tam są sami wspaniali ludzie, cudowni artyści, wrażliwi koledzy, szczere koleżanki, wszyscy się kochają i życzą sobie nawzajem sukcesu. To nie do końca prawda i ta "nie do końca prawda" wspólna jest polskim i rosyjskim aktorom.

Jak powstawała pana książka i przebiegał proces selekcji zebranego materiału?

- Przychodziłem rano do teatru i w zależności od tego, co się działo, w tym uczestniczyłem. Jak była próba, to siadałem na widowni i obserwowałem. Czasem wolałem obserwować z kulis, porozmawiać, zapytać o to i owo. Kiedy były dwie równoległe próby, to wymykałem się i szedłem na inną.

Zajrzałem do garderoby, do pokoju, w którym przesiadywali aktorzy i się plotkowało. Wieczorami oglądałem spektakle z różnych perspektyw. Z widowni, reżyserki, kabiny dźwiękowców, z kulis. Bywało, że naruszało się dyscyplinę pracy w punkcie zabraniającym spożywania.

Zapraszałem aktorów do swojego gabinetu (bo miałem takowy) na dłuższe i krótsze rozmowy. Potem to, czego się dowiedziałem od jednych, weryfikowałem u drugich, tak że oni już wiedzieli, że trzeba być szczerym. Oczywiście nie wszystko jest w książce. Przywiozłem stamtąd ponad 100 gigabajtów materiałów. Pdf, który wydawnictwo wysłało do drukarni, ważył kilka mega. Sam nie wiem, jak to potem poselekcjonowałem i jak dużo straciłem.

Pana książka trafia w czas. W Polsce przez ostatnie miesiące teatr był na świeczniku, m.in. za sprawą serialu "Artyści" opisującego teatr od środka. Z drugiej strony nie słabnie gorąca atmosfera wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu. Jaka jest sytuacja teatru w Rosji w porównaniu z tym, co dzieje się w polskich teatrach?

- Sam jestem zaskoczony niejakim profetyzmem jednego z rozdziałów książki, bo wyszła ona prawie w tym samym czasie co afera z "Klątwą" w naszym Teatrze Powszechnym. Ja ten rozdział zatytułowałem "Nic nowego pod słońcem, czyli kiedy wreszcie doczekamy się wspólnych żon?". Traktuje on z jednej strony o ingerencji władzy (na różnych szczeblach) w życie teatralne, a z drugiej - o nużącej nieoryginalności twórców, którzy zbyt często biorą dosłownie wezwanie poety, by sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Czyli zamiast penetrować skołataną duszę współczesnego człowieka, penetrują jego gacie. Przykłady na jedno i drugie można znaleźć i w Polsce, i w Rosji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji