Artykuły

Matka, Córka, Syn i Mężczyzna, czyli fałszywa melodia na cztery głosy

"Odwiedziny" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Ewa Obrębowska-Piasecka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Sztuka, którą napisał Jon Fosse, jest gęsta od napięć. Słowa nie wyrażają tu emocji. Nie służą komunikacji. To dźwięki, które układają się w melodię domu, który nie jest już domem. W spektaklu Pawła Szkotaka brzmi ona fałszywie.

Fosse "usłyszał" tę melodię gdzieś w życiu, uchwycił i zamknął w formie. Jego dramat jest jak partytura. Otwarta na interpretacje, otwarta na to, jak zagrają ją prawdziwe, żywe instrumenty - aktorzy. Ale melodia - niezależnie od tych dowolności - powinna pozostać ta sama. Autentyczna. Wiarygodna. Bolesna. Suita żalów, lęków, nienawiści, niedopowiedzeń, zawiedzionego zaufania, rozczarowania, rozpaczy... Natrętne dźwięki, których nie da się już przełożyć na prawdę i nieprawdę, na miłość i nienawiść, na bliskość i obcość. Tylko dźwięki, bo słowa są zdewaluowane. Fałszywe. Wyprane ze znaczeń. Puste. I wtedy, kiedy toczą się jak lawina. I wtedy, kiedy są cedzone. Pętla, zaklęty krąg, w którym nikt już nie słyszy nikogo, a i siebie (swoje myśli, swoje uczucia) coraz trudniej mu rozpoznać we własnym głosie.

Matka, Córka, Syn i Mężczyzna, który pojawia się w ich domu. Nie wiadomo, czy to on przynosi niepokój, czy też jego pojawienie się wywołuje stare duchy. Nie wiadomo, kto zawinił pierwszy, a kto ostatni.

Doskonale rozumiem Pawła Szkotaka, który zechciał tę sztukę reżyserować. Przekonuje mnie też pomysł, żeby zagrać ją w zamkniętym, klaustrofobicznym wnętrzu, które każe się widzom przypatrywać całej sytuacji z bardzo bliska, niemal w niej uczestniczyć. Siadamy więc na "udomowionych" teatralnych krzesłach przykrytych jasnymi pokrowcami. Jesteśmy z czterech stron otoczeni ścianami pokoju, w którym rozgrywa się sztuka. Drzwi do tego świata zamknęły się także za nami. Szkoda tylko, że ten chwyt pozostaje chwytem, a "przymierze" między sceną a widownią pęka. I to już w sekundę po tym, jak się spektakl zaczyna. Ciemność i ciszę rozdziera bowiem histeryczny, teatralny, wymuszony śmiech Matki. A dalej jedna sztuczność goni następną. Teresa Kwiatkowska gra matkę "psychologicznie", próbuje budować postać autentyczną, wiarygodną, umotywowaną - tylko nie ma partnera do takiego grania. I trafia w próżnię. Henryk Niebudek i jego Mężczyzna to jakaś kompletnie dla mnie niezrozumiała wariacja formalna oparta na dziwacznych gestach i dziwacznych intonacjach - także rozbijająca się o ściany. Łukasz Pawłowski miota się dość histerycznie pomiędzy jedną a drugą konwencją (efekt jak wyżej). I wreszcie Barbara Prokopowicz (Dziewczyna), która intryguje swoją osobą, swoimi spojrzeniami, zastygnięciami, ale też nie ma szansy na zbudowanie pełnej postaci w jakiejkolwiek konwencji.

Nie do aktorów mam żal, ale do reżysera: że im postawił tak karkołomne zadania. Domyślam się, że chciał pokazać cztery osobne, nieprzekładalne na siebie nawzajem światy. Pokazał. Tylko tego się nie da oglądać. A melodia - największa siła sztuki - brzmi fałszywie, nieprzekonująco, pusto.

Zostaje bardzo efektowna teatralnie scena kończąca urodziny Dziewczyny, która pozostawiona sama sobie pluje w świeczki na torcie. Niepotrzebnym dopowiedzeniem staje się jednak ciąg dalszy, czyli zjadanie i wypluwanie ciasta.

Zostaje finał spektaklu, w którym Szkotak "ucieka" od Fossego i przenosi ostatni dialog w zupełnie inną, nierealną, niematerialną przestrzeń - poza czterema ścianami mieszkania. Szkoda, że tylko tyle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji