Artykuły

Jarosław Gajewski: Chciwość to przypadłość ludzi, nie czasów

- Dzisiaj pojęcie sztuki aktorskiej mocno się rozszerzyło, żeby nie powiedzieć - rozmyło. Znaczenie tego słowa jest inne niż jeszcze 20 lat temu, a już na pewno 50 lat temu - mówi Jarosław Gajewski, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Uważa, że aktorstwo w głowie młodego człowieka to raczej marzenie niż świadomie przemyślana decyzja, a aktorzy są dla niego celebrytami i prawdopodobnie mają dom na Jeziorem Genewskim. Mamy więc do czynienia z modą na aktorstwo czy celebryctwo?

Przychodzi do pana młody człowiek i mówi: "Chcę zostać aktorem". Czy pan, profesor sztuk teatralnych, często spotyka się z takim stwierdzeniem?

- Raczej rzadko, ponieważ padają zupełnie inne pytania, ale jeśli młody człowiek przyszedłby do mnie z takim stwierdzeniem, zapytałbym go, od jak dawna jest w nim ta myśl, co dla niego znaczy "aktor", kim jest i co jego zdaniem aktor robi w życiu. Dzisiaj pojęcie sztuki aktorskiej mocno się rozszerzyło, żeby nie powiedzieć - rozmyło. Znaczenie tego słowa jest inne niż jeszcze 20 lat temu, a już na pewno 50 lat temu. Dlatego takiego człowieka zapytałbym również o to, kogo uważa za aktora.

Załóżmy, że taki młody człowiek odpowiada: Janusza Gajosa i Jana Englerta.

- Poradziłbym mu zobaczyć, jak ci dwaj aktorzy żyli i jak pracowali, żeby osiągnąć to, co osiągnęli. To jest taki fach, którego trudno nauczyć się z książek. Krótko mówiąc, trzeba postudiować ich dorobek, biografię, zobaczyć ich w teatrze, filmie, jeśli to możliwe, sprawdzić, jak żyją i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ja chcę żyć tak samo. Często młodzi ludzie nie wiedzą, jaka praca kryje się za tym. Aktorstwo w głowie młodego człowieka to raczej marzenie niż świadomie przemyślana decyzja. Aktorzy są dla niego celebrytami i prawdopodobnie mają dom nad Jeziorem Genewskim albo co najmniej na Majorce. Jeżeli to jest ważniejsze, to doradzam inną drogę, bo przecież byłoby dobrze, gdyby nasz kraj pozyskał zdolnych ekonomistów, biznesmenów, socjologów czy farmaceutów.

To z jakimi pytaniami przychodzi do pana młodzież?

- Pytają o to, jak dostać się do szkoły aktorskiej, jak robić teatr i czy warto. Zwykle odpowiadam, że to piękny zawód, ale bardzo kosztowny. To samopoznawcza pasja, która może otwierać umysł, może pomóc "stawać się sobą" - rozumieć piękno, godność i wielkość człowieczeństwa, ale może też dekomponować życie. Wielu mądrych ludzi uprawiających teatr, np. Declan Donnellan w tłumaczonej na język polski książce "Aktor i cel" czy Jack Garfein w "Żyć i grać", mówi, że żywioł gry jest powszechny i każdy w jakimś stopniu jest aktorem. Natomiast oddzielną sprawą jest praktykowanie tego jako zawodu, czyli działalności, która ma nam pozwolić żyć i ukształtuje nasz styl życia.

Zastanawiam się, czy od kilku lat nie mamy tzw. mody na aktorstwo. Jakiś czas temu rozmawiałem z pochodzącą z Olsztyna aktorką Anną Szymańczyk, która Akademię Teatralną ukończyła w 2010 roku. Razem z nią do szkoły zdawało aż 800 osób.

- Należy zaktualizować te dane: w ubiegłym roku do warszawskiej Akademii Teatralnej zdawało 1200 osób. I przypuszczam, że w tym roku może być jeszcze więcej chętnych. A miejsc jest 20. Ta ogromna liczba jest skutkiem czegoś, co można nazwać modą, jednak wątpliwe jest to, czy jest to moda na aktorstwo. Raczej chodzi o modę na celebryctwo. Mass media intensywnie, w sobie właściwych celach, prezentują ludzi "sławnych z tego, że są stawni", a młodym ludziom wydaje się, że bycie celebrytą jest szczytem szczęścia i koroną życia. Tego, czym jest aktorstwo, dowiadujemy się zwykle dosyć późno, czyli kiedy już ten zawód uprawiamy. Nie oczekuję, że młodzi ludzie posiądą tę wiedzę przed egzaminami wstępnymi. Jednak z tych 1200 osób ok. 200 ludzi ponad oczekiwanie poważnie myśli o aktorstwie, około tysiąca wchodzi na egzamin z ulicy, z tysiąca nieznanych mi powodów. I na pewno nie jest to moda na sztukę aktorską.

Niedawno czytałem wywiad mojego redakcyjnego kolegi z olsztyńską poetką. Tytuł brzmiał "Pisać zaczęłam w szwedzkim metrze". Jak zaczynała się pańska przygoda z aktorstwem?

- W bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy na imieninach kuzynostwa poproszono mnie o zaśpiewanie piosenki, którą wcześniej wykonałem w przedszkolu. Zaśpiewałem ją, w moim przekonaniu, z ogromnym sukcesem i szukałem powtórzenia takiej sytuacji. W szkole podstawowej pojawiały się różne ekscesy, ale coś poważnego, co rozbudziło moją percepcję teatralną, zdarzyło się na spektaklu lalkowego teatru objazdowego Pinokio z Łodzi, który przyjechał do mojej szkoły. Był to rok 1967 albo 1968. Tytuł przedstawienia brzmiał "Syn gwiazdy". Oglądałem ten spektakl z mamą, która płakała. Ja również byłem przejęty, ale płacz mojej mamy sprawił, że czułem ważność tego, co się działo na scenie.

Co było dalej?

- Pisałem własne teksty, robiliśmy kabaret. W liceum prowadziłem teatr poezji, w klasie maturalnej w 1979 roku pojechaliśmy do Gdańska na centralny pokaz teatrów poezji w ramach organizowanego w PRL raz na pięć lat ogólnopolskiego festiwalu teatrów amatorskich. Odnieśliśmy sukces. Ja byłem autorem i reżyserem tego przedsięwzięcia i grałem w nim. Mieliśmy też wyczuloną na te kwestie polonistkę, która nas mobilizowała. Brałem więc też udział w konkursach recytatorskich, dochodząc do finału w 1977 i 1978 roku. To narastało, choć bardzo długo chciałem

zostać lekarzem.

Takie były tradycje rodzinne?

- Tak, najlepsza część mojej rodziny to byli lekarze i farmaceuci. Wydawało mi się, że tędy wiedzie moja droga. Co więcej, byłem uczniem klasy biologicznej, gdzie wiele koleżanek i kolegów właśnie tak wyobrażało sobie życie. Stało się tak chociażby z moją klasową koleżanką, obecnie moją żoną. I skoro tak dokładnie o sobie panu opowiadam, to przyznam się jeszcze, że nie dostałem się do szkoły teatralnej za pierwszym razem.

I pewnie studiował pan biologię?

- Tak i po roku spróbowałem jeszcze raz, mimo że biologia, która zresztą do dziś jest moją pasją, zaczynała mi się wtedy podobać i z dużym wahaniem pojechałem na egzaminy. Co więcej, na tych egzaminach działy się takie rzeczy, po których obiecałem sobie, że jak za drugim razem się nie uda, to już nigdy więcej nie spróbuję. Ale nie odpadłem.

To co tam się takiego strasznego działo?

- Były tam bardzo niemiłe akcenty... Pamiętam panie od logopedii, które zaglądały w usta jak - nie przymierzając - jakiemuś zwierzęciu. Plus cała ta atmosfera pełna napięcia, jakichś dziwnych emocji, bardzo mnie zniechęcała. W zasadzie marzyłem, żeby to się już skończyło i żebym mógł wrócić i zdać ostatni egzamin z ulubionej botaniki. Kiedy się jednak dostałem, poziom innych, pozytywnych emocji był tak duży, że nie było już mowy o powrocie na biologię.

Bardzo zdenerwował pan rodziców swoją decyzją o studiach w szkole teatralnej?

- Tak... Zwłaszcza ojciec chciał, żebym studiował medycynę i tę biologię rodzice zaakceptowali jako alternatywę i odłożenie medycznych nadziei na przyszłość. Wspierali mnie jednak w każdym momencie mojej aktorskiej drogi i tak jest zresztą do dzisiaj.

I myślę, że są dumni z syna.

- Taką mam nadzieję.

XXI wiek to wiek chciwości?

- Nie można tak powiedzieć, ponieważ chciwość nie jest przypadłością czasu, tylko ludzi. A tych chciwych nie brakuje. Pod koniec lat 90. XX wieku w Polsce powstały giełdy i książki uczące spekulacji giełdowej. Natknąłem się na jedną z nich, gdzie było napisane, że chciwość jest dobra. Bez wątpienia te słowa napisał jakiś człowiek w określonym celu... Niemniej chciwość jest jednym z siedmiu grzechów głównych i oznacza autodestrukcyjną skłonność.

Tym pytaniem zmierzam do spektaklu "Dożywocie" Aleksandra Fredry w reżyserii Filipa Bajona. Gra pan w nim lichwiarza Łatkę. Wcześniej grali go Jan Nepomucen Nowakowski, Ludwik Solski, Gustaw Holoubek, Wojciech Pszoniak, Tadeusz Łomnicki, Jan Englert.

- Wielkie nazwiska.

To dla aktora duże wyzwanie?

- Wyzwanie, ale też to, że mogłem coś o nich przeczytać czy zobaczyć w tej roli na żywo, jak chociażby Janka Englerta, było dla mnie okolicznościami sprzyjającymi, wzbogacającymi moje myślenie o tej roli. Bardzo dziękuję, że pan wspomniał o tym spektaklu, ponieważ praca nad tą rolą była dla mnie bardzo ważnym etapem w moim aktorskim życiu.

Stwierdzam, że "Dożywocie" Fredry jest dzisiaj nadal bardzo aktualne.

- Aktualne, ponieważ aktualna jest słabość człowieka, czyli chciwość, która potrafi go pożreć. Z przykrością stwierdzam, że we własnym środowisku również to obserwuję, oczywiście bez wskazywania nazwisk i moralistycznych uniesień. Chcę jedynie powiedzieć, że chciwość jest wciąż żywa. Nasza troska o to, żeby przeżyć, lepiej i godnie żyć czasami przesuwa się poza granice naszego rozsądku i moralnej normy.

W jednym z wywiadów powiedział pan: "Teatr jest sztuką, a sztuka potrzebuje dystansu do tematu, żeby znaleźć dlań dobrą formę. Sztuka to przede wszystkim forma. Gorąca treść często wymyka się formie i nie zawsze służy sztuce". Ten cytat jak ulał pasuje do tego, o co chciałbym pana zapytać, czyli o niedawne kontrowersje wokół spektaklu "Klątwa" w Teatrze Powszechnym. Widział pan ten spektakl?

- Nie, mimo że taką próbę podjąłem. Z tego, co donoszą media, gotów jestem przypuszczać, że do tego przedstawienia zostały dobrane szczególnie agresywne środki. W sztuce czasami jest konieczna jakaś radykalna forma, ale w tym przypadku widzę raczej ów "Krzyk, który wymyka się formie" z wiersza Zbigniewa Herberta.

Jednak chciał pan tę sztukę obejrzeć.

- Tak, ponieważ Pawła Łysaka, dyrektora Teatru Powszechnego, znam od wielu lat i uważam go za bardzo poważnego artystę.

Wie pan, że niektórzy widzą w panu Johna Travoltę?

- (śmiech) Słyszałem to już raz i uśmiałem się wtedy tak samo, jak w tej chwili.

Takie są wyobrażenia części widzów, szczególnie po roli doktora Zawiszy w serialu "Miodowe lata".

- (śmiech) To w takim razie śmiech mój narasta!

Nie sposób było się pana nie bać, kiedy odwiedzał pan Karola Krawczyka i Tadeusza Norka. Ale całą swoją energię poświęca pan chyba teatrowi, chociaż zagrał pan redaktora w "Ostatniej rodzinie" i filmie "Kamerdyner", który jest w produkcji.

- Lata temu uczestniczyłem w etiudzie studenckiej Janka Matuszyńskiego (reżysera "Ostatniej rodziny" - red.), z przyjemnością zagrałem w jego debiucie ledwie widoczny epizod. Z kolei moja znajomość z Filipem Bajonem (reżyserem "Kamerdynera" - red.) sięga lat 90. ubiegłego wieku. Obie te role nie są duże, ale za to ciekawe, dlatego naruszyłem dla nich rytm mojej pracy teatralnej i pedagogicznej.

Niektórzy uważają, że mało pana na ekranie, bo jest pan aktorem charakterystycznym. Nie wiem, jak panu, ale mnie się takie określenie nie podoba, bo każdy aktor jest charakterystyczny.

- Jeden z największych mistrzów naszej sztuki Zbigniew Zapasiewicz mówił, że jeśli aktor nie gra charakterystycznie swojej roli, to nie gra jej wcale. Ma pan rację, każdy aktor jest charakterystyczny, każdy jest niepowtarzalną osobowością i tę niepowtarzalność powinien w granej przez siebie postaci zawrzeć. Nasza robota, kiedy nie jest nacechowana osobistym zaangażowaniem, nie sięga poziomu sztuki.

***

Jarosław Gajewski urodził się w 1961 roku w Skierniewicach. Aktor teatralny i filmowy, profesor sztuk teatralnych (od 2008 r.), profesor zwyczajny Akademii Teatralnej (od 2012 r.) i jej prorektor (1993-1999 i 2002-2008), dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Warszawie w latach 2011-2016. W 1984 r. ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie, Aktor teatrów: Polskiego (1984-1987), Dramatycznego (1987-2003) i Narodowego (2003-2010 i od 2016).

Wybrane role w filmach i serialach: "Pierwszy milion", "Egzekutor", "Ostatnia rodzina" "Miodowe lata" "Ojciec Mateusz" "Ranczo". Obecnie można go zobaczyć w spektaklach: "Wesele", "Zemsta", "Wieczór Trzech Króli" (Teatr Polski), "Opowieść zimowa" (premiera 20 maja), "Królowa Śniegu" (Teatr Narodowy). Mat. Filmu Polskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji