Artykuły

Święta codzienność

"Wujaszek Wania" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Ewa Obrębowska-Piasecka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Boże, jaki piękny spektakl grają w Teatrze Nowym. Jak dobrze jest usiąść w teatrze i zobaczyć ludzi... Zobaczyć życie, które toczy się tak jak nasze: od smutku do smutku, od radości do radości. Ale przecież jest w nim sens, który wymyka się codzienności. Który nam się wymyka. Codziennie.

"Wujaszek Wania" w Nowym to spektakl niemal całkowicie oddany w ręce aktorom. Nic im tu nie przeszkadza, nic ich nie wiąże, nie wikła, nie ogranicza. Cała scena jest do ich dyspozycji. Dobrą rękę reżysera Waldemara Śmigasiewicza widać w tym, jak uważnie, jak delikatnie, z jaką wrażliwością wybrał ich i poprowadził przez tę historię Jak im zaufał. Jak się razem rozsmakowali w szukaniu na scenie prawdy: zwykłej, ludzkiej prawdy.

Żeby opowiedzieć o życiu ziemian, w którym największym wydarzeniem jest pojawienie się w majątku profesora Sieriebriakowa i jego żony, posadził ich przy dużym, drewnianym stole, wiecznie gotowym, wciąż zastawionym do herbaty, do wódeczki, do podwieczorku, do kolacji... I pozwolił rozmawiać w jasnym świetle upalnego dnia i w ciemności nocy nie dającej spać. O świcie i o zmierzchu. Jasne kostiumy Macieja Preyera, lniany baldachim nad stołem, bardzo subtelna muzyka Krzesimira Dębskiego sprawiają, że zwyczajność tego, co się dzieje na scenie, czemu dają ciało, głos, serce aktorzy, staje się jakby uświęcona. Są jeszcze drzwi w głębi sceny, drzwi, które - jak pięknie pisze w programie Sergiusz Sterna-Wachowiak - prowadzą do domu, w którym się umiera, ale i do innego świata. Drzwi, które zatrzymały się gdzieś na nieuchwytnej granicy między antykiem a ruiną i są czystym, zamkniętym w drewnie przemijaniem.

A oni w tym są. Schodzą się i rozchodzą. Przemykają, przeganiani jak Maria Wasiliewna Wojnicka. Wkraczają energicznie i zdecydowanie, a zaraz potem wycofują się, jak Sonia Aleksandrowna. Spadają pod stół, jak doktor Astrow. Krążą niespokojnie lub przestępują z nogi na nogę, jak Iwan Wojnicki. Kurczą się, pochylają i klęczą, jak profesor Sieriebriakow...

Najjaśniejsze światło w tym spektaklu, jego serce, to Maria Rybarczyk. Jej Helena Andriejewna rzeczywiście elektryzuje wszystkich wokół, przyciąga i odpycha, budzi miłość i zazdrość. W postaci wykreowanej przez świetną, dojrzałą aktorkę nie ma cienia cynizmu, wyrachowania, intryganctwa..., choć łatwo by ją było można takimi cechami podszyć. Ta Helena to nieszczęśliwa, ale też świadoma swego miejsca, swojej roli kobieta. I wtedy, kiedy wraca z bukietem kwiatów ze spaceru, a wszyscy na nią patrzą: źle i dobrze. I wtedy, kiedy układa się na kolanach starego męża, a ten szuka jej talii, jej piersi... I wtedy, kiedy rzeczowo rozmawia z Iwanem Wojnickim. I wtedy, kiedy zwierza się jej Sonia. I wtedy, kiedy rozpaczliwie tuli się do Astrowa. To postać. Ale jest jeszcze i takie wrażenie, że w relacji z Marią Rybarczyk otwierają się, rozkwitają pozostali aktorzy. I ich postaci żyją wtedy naprawdę: choć stare i zmęczone; choć rozczarowane i smutne; choć znudzone i leniwe; choć wydrążone i pozbawione energii... Żyją w swoich małych i wielkich cierpieniach.

Aż uśmiecham się do myśli, jak ten spektakl będzie rósł. Jak się będzie z wieczoru na wieczór rozwijał. Jak poprowadzi aktorów coraz bliżej do siebie i do widzów. Do poczucia, że codzienność jest święta. Może być. Trzeba tylko usiąść do stołu. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż do końca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji