Artykuły

Wyspiański dla wszystkich czy dla nikogo?

W ostatnim numerze "Tygodnika Powszechnego" Dariusz Kosiński, recenzując "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w adaptacji Krzysztofa Garbaczewskiego, z pewną dozą ironii i dystansu odniósł się do zjawiska, które streszcza się w haśle "Wyspiański powraca" tudzież - co miałoby tłumaczyć sens owego powrotu - "Wyspiański wyzwala". Choć uważam Kosińskiego za jednego z najciekawszych i najbardziej wnikliwych interpretatorów dzieła krakowskiego "wieszcza", a z większością tez jego artykułu nie sposób się nie zgodzić, jego sceptycyzm wydaje mi się iść zbyt daleko - pisze Piotr Augustyniak.

Wyspiański powraca. Kosiński sam mimo oporu to przyznaje, wspominając o ruszającym właśnie projekcie "Kraków - miasto Stanisława Wyspiańskiego" oraz wymieniając całe mnóstwo pojawiających się jak grzyby po deszczu adaptacji "Klątwy", "Wyzwolenia", czy "Wesela". Doceniając najbardziej adaptację Garbaczewskiego, Kosiński daje jednak jasno do zrozumienia, że wątpliwe jest, by Wyspiański mógł powrócić jako wyzwoliciel. Bo i język za trudny, i diagnoza niełatwa, nie odpowiadająca masowym gustom, oczekującym jasnych wskazówek i prostych odpowiedzi Jeśli więc wyzwoliciel, to, jak rozumiem, tylko dla intelektualnych elit, które odwiedzają teatr jako przybytek wysublimowanych i wysokich treści. Tu Wyspiański ma coś do zrobienia, bo tylko wykształcone elity są w stanie podążyć za jego myślą, zainspirować się jego diagnozą, nie upraszczając jej nadmiernie. Zdaniem Kosińskiego, to właśnie daje do zrozumienia Garbaczewski w swojej ostentacyjnie i prowokacyjnie hermetycznej interpretacji "masek". Wyspiański byłby więc propozycją jedynie dla nielicznych

Niby racja, a jednak coś się we mnie buntuje. Tym "czymś" jest intensywne doświadczenie teatru Wyspiańskiego zarówno poprzez lekturę jego dramatów, jak i poprzez uczestnictwo w próbach "reanimacji" jego myśli jako wyjątkowo aktualnej diagnozy społeczno-kulturowej, zdolnej poruszyć w posadach Polskę współczesną. Mam na myśli projekty realizowane od jesieni zeszłego roku przez Krzysztofa Głuchowskiego i Bartosza Szydłowskiego na deskach Teatru w Krakowie im. Juliusza Słowackiego.

Jak można spłycić i zideologizować Wyspiańskiego, on sam wiedział najlepiej. Reakcja na premierę "Wesela", choć tak żarliwa, rozmijała się z intencją autora. Dość przypomnieć, że na jednym z pierwszych spektakli młodzież wręczyła Wyspiańskiemu wieniec z napisem "44", co oddaje znakomicie atmosferę, która wówczas zapanowała. Dramat, który miał być otrzeźwiającym wyrzutem sumienia, rodzić wstrząs, został natychmiast oswojony dzięki Mickiewiczowskim skojarzeniom. Nieważna już była diagnozowana w "Weselu" społeczna nędza i narodowy letarg, ważna była romantyczna, mesjańska wielkość Wyspiańskiego, w której dostrzegano wyraz i potwierdzenie polskiej wielkości i wyjątkowości.

Spektakularny sukces "Wesela" był więc dowodem jego porażki. Polski społeczny letarg, pełen kolorowych snów o narodowej wielkości i mesjańskim wybraństwie, ignorujący faktyczną kondycję narodu, okazał się dość silny - silniejszy niż Wyspiański przypuszczał - aby ten genialny dramat włączyć w swe hipnotyczne imaginarium. Jeśli obawiałbym się dziś powrotu Wyspiańskiego, to powrotu do takiej właśnie recepcji "Wesela", które mogłoby zostać dzięki temu odczytane jako wezwanie do przysłowiowego już "powstania z kolan". Notabene, czy nie taka właśnie jest intencja, stojąca za ogłoszeniem "Wesela" lekturą Narodowego Czytania w roku 2017?

Wyspiański był artystą zbyt radykalnym i bezkompromisowym, aby ulec pokusie przypisywanej mu mesjańskości. Ironicznie i bezczelnie odniósł się do tego w napisanym wkrótce "Wyzwoleniu". "Czterdzieści i cztery" został tam oprotestowany jako synonim polskiego nieszczęścia. W to miejsce Wyspiański utożsamił się ironicznie z Konradem. Nie tym po egzorcyzmie, pogodzonym z Bogiem, Kościołem i przekonanym, że wielkość polskiego narodu objawia się w jego ofiarniczym cierpieniu, lecz z Konradem-wyzwolicielem, który w imię zakończenia narodowych cierpień i nieszczęść, miota w "Wielkiej Improwizacji" szalone bluźnierstwa i rwie się do radykalnego czynu, choćby miał za to zapłacić obłędem.

Dlatego intensywne powracanie do "Wyzwolenia", które dziś ma miejsce, należy postrzegać w kategoriach sprzeciwu i poszukiwania antidotum na gęstniejącą atmosferę polskiego, narodowo-mesjańskiego snu o wielkości, który - patrząc na efekty - coraz bardziej przypomina paranoidalny koszmar. Wymaga to jednak czegoś innego niż proponuje Kosiński i Garbaczewski, a mianowicie takiego scenicznego obrazowania, które ukaże i uwolni drzemiącą w tekście i myśleniu Wyspiańskiego moc transgresji - siłę uzdalniającą widza do tego, aby otworzyć się na zupełnie inne myślenie.

Czytając i myśląc "Wyzwolenie" dochodzę do wniosku, że współczesnym, nastawionym proeuropejsko i nowocześnie Polakom daleko bardziej niż pokonania PiSu, zastopowania nacjonalistycznej ksenofobii, czy przełamania tendencji integrystycznych w polskim Kościele etc., potrzeba odwagi przekroczenia i dzięki temu poszerzenia własnej perspektywy. A punktem wyjścia musi być tu prosta, ale niełatwa do przyjęcia konstatacja, że coś jest nie tak nie tylko z "nimi", ale również z nami. "Nie przez wojny - powiada Konrad - nie przez klęski i porażki [], bo te się dadzą zmienić, bo to są chwilowe rzeczy, bardzo chwilowe. [] to my, my przyczyną, że się gdzieś zagubił naród." Sprowadzając wszystko do walki z Kaczyńskim i Rydzykiem, stajemy się przecież zakładnikami ich narracji, w której najważniejsze jest to, abyśmy wszyscy koncentrowali się nieustannie na polskich demonach, fobiach, urazach, obsesjach i nierealnych ambicjach. Niezależnie od tego, po której stronie sporu się uplasujemy, jako jego uczestnicy jesteśmy przewidywalni i dzięki temu łatwi do okiełznania.

Czy głos Wyspiańskiego może ze swoim wyzwalającym przesłaniem przebić się do kogoś więcej niż do intelektualnie wyrobionej elity? Trudno powiedzieć, ale nie należy tego z góry wykluczać, zatrzaskując za sobą drzwi do "wysokiego" teatru. Trzeba próbować je szeroko otwierać, bo Wyspiański to jedna z niewielu szans, jakie daje nam nasza tradycja, żeby w obecnej, skomplikowanej i trudnej sytuacji społeczno-tożsamościowej kompletnie się nie zatracić i nie pogubić. Podążając takim tokiem myślenia za szczególnie doniosłe uznałbym "Wyzwolenie" w adaptacji Radosława Rychcika, w którym widzę kontynuację wykreowanego przez Głuchowskiego i Szydłowskiego interdyscyplinarnego projektu teatralnego "Wyspiański wyzwala".

Wśród zróżnicowanych uczuć i komentarzy, które wzbudziła interpretacja Rychcika, brak głosu, który oddałby sprawiedliwość pierwszej części jego przedstawienia. Daleki jestem od bezkrytycznego spojrzenia na ten spektakl, uważam jednak, że inscenizacja pierwszego aktu "Wyzwolenia"jest wyjątkowo przenikliwa. Wszystko zaczyna się dość nieoczywistym przywołaniem Zagłady oraz totalnej, nie cofającej się przed eksterminacją, nowoczesnej wojny. Dopiero na tym tle Rychcik pozwala przemówić tekstowi Wyspiańskiego, przywołującemu wszystkie wiodące, polskie narracje tożsamościowo-polityczne, które nawzajem się tu przekrzykują, kontrastują i konkurują ze sobą. A są to narracje bardzo zbliżone do współczesnych. Rychcik wpisuje je w transowy sceniczny ruch, inspirowany "Tangiem" Rybczyńskiego. Powstaje w widzu silne odczucie, że polska tożsamościowo-polityczna kłótnia jest nadbudową nad codziennością, która ma wyraźne rysy psychotyczne. Dochodzą one do głosu w owym choreograficznym transie jako kompulsywność, natręctwo i przymus powtarzania.

W ten sposób Rychcikowi udało się w pełni zrealizować zamysł Wyspiańskiego: zbudował na scenie Polskę - nie tylko jej imaginarium, ale i jej popędową strukturę. Jakie ma szanse taka Polska - skupiona na swoich fantazjach i odcięta do realności - w nowoczesnym świecie, który za sprawą Zagłady objawił się jako przestrzeń brutalnej biopolityki? Intuicja Rychcika jest wstrząsająca, wyraża ją finał pierwszego aktu. Na scenę wchodzi esesman (świetnie zagrany przez Rafała Szumerę). Patrzy z uśmiechem na polski chocholi taniec. Wypala spokojnie papierosa. Przez nikogo niezauważony odbezpiecza karabin maszynowy i jedną serią kładzie temu kres. Kurtyna opada niczym całun na polskie szczątki.

Wyspiański wyzwala, jego sztuka i myślenie mają bowiem moc, aby uświadomić nam nasze tożsamościowo-popędowe położenie oraz radykalne ryzyko, które się z nim wiąże. Nie jest rzeczą dzisiejszych twórców i komentatorów zastanawiać się, kto jest w stanie mieć do tej mocy dostęp. Naszą rzeczą jest ten dostęp otwierać przed wszystkimi, nawet jeśli skorzystają z niego tylko nieliczni lub zgoła nikt. I Dariusz Kosiński, choć fascynuje się hermetycznością Garbaczewskiego, potrafi robić to z godną uznania determinacją.

Wyspiański, podobnie jak duchowo z nim spokrewniony Fryderyk Nietzsche, jest "dla wszystkich i dla nikogo". Jest zawsze nie na czasie, zawsze "w poprzek", i dlatego właśnie tak bardzo aktualny, potrzebny i wciąż młody. Tak młody jak aktorzy, wcielający się w Konrada i "maski" w inscenizacji zrealizowanej przez Małgorzatę Warsicką w ramach wspomnianego projektu "Wyspiański wyzwala". Ale to już inny rozdział, choć historia ta sama.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji