Artykuły

Olaf Lubaszenko: Wyścig z samym sobą

- Zrobiłem w życiu dużo, a powiedziałbym, że za dużo. Był taki czas, kiedy straciłem trochę kontrolę i wpadłem w pułapkę typową dla ludzi, którzy chcą robić więcej i więcej, coraz szybciej i szybciej... - mówi aktor Olaf Lubaszenko.

Olaf Sergiusz Linde-Lubaszenko, aktor, reżyser, producent. Syn aktorskiej pary, Asji Łamtiuginy i Edwarda Linde-Lubaszenki. Studiował wiele kierunków, najdłużej socjologię, egzamin aktorski zdał eksternistycznie. Członek Europejskiej Akademii Filmowej. Kapitan Reprezentacji Artystów Polskich w Piłce Nożnej. Bohater książki "Chłopaki nie płaczą". Zadebiutował w wieku 14 lat w serialu "Życie Kamila Kuranta". Na koncie ma imponującą liczbę ról filmowych i serialowych. Ostatnie to Franz Kettler w "Bodo" i komisarz Ferdynand Jelinek w "Belle Epoque". Ostatnia reżyseria teatralna to "Ludzie inteligentni". Dyrektor artystyczny Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, który w tym roku odbędzie się od 6 do 9 lipca.

Jak zdrowie szanownego pana?

- Otrzymałem dobrą wiadomość. Nie będę miał operacji zatok. Z czego bardzo się cieszę, bo zapowiadała się od kilku lat, ale zawsze nie było czasu, tym bardziej że potrzebnych jest kilka tygodni na rehabilitację, na dojście do formy. I kiedy wreszcie znalazłem tych parę tygodni, okazało się, że nie trzeba.

Zatoki w porządku, ale pojawiły się problemy z kolanem, o czym doniosła prasa...

- Prasa pisała, chociaż wiedziała o tym tylko jedna osoba poza najbliższymi. Cóż, takie czasy... Nie uda mi się wywinąć od interwencji chirurgicznej. To schorzenie jest spadkiem po latach przeciążeń od nadmiernej wagi. Ironia losu polega na tym, że dolegliwości nasiliły się, kiedy schudłem. Czyli odwrotnie, niż wskazywałaby logika. Trzeba to zrobić, jeżeli ma się w planie parę lat aktywności.

Jakie są rozpoznania lekarskie na temat pana zdrowia?

- Kilka spraw wymaga stałej kontroli, m.in. cukrzyca, która może w każdej chwili powrócić. Do tej pory żyłem szybko i bez refleksji na temat własnego zdrowia i życia. Dziś dochodzę do przekonania, że szacunek dla innych i dla świata powinien się zaczynać od szacunku dla samego siebie.

Czego panu nie wolno?

- Wszystko zależy od tego, w jakiej formie chcemy być: w dobrej, średniej czy słabej. Ja staram się być w jak najlepszej. Nie jem pieczywa, nie jem glutenu, ziemniaków, makaronów. Teraz nadchodzi sezon na młode ziemniaki, więc będzie trochę bolało.

Czy stan pana zdrowia odbija się na pracy zawodowej?

- Na pewno nie jestem tak sprawny jak 20 czy 30 lat temu. Kiedy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że pewne dolegliwości nigdy nas nie dotkną, potem bywamy niemile zaskoczeni. Obecnie podejmuję wyzwania, które nie wymagają kaskaderskiej sprawności.

Co w tym roku udało się panu zrobić zawodowo?

- W pierwszej połowie ubiegłego roku pochłonęła mnie praca nad spektaklem "Kolacja na cztery ręce". Od lat marzyłem, żeby wziąć w nim udział i zagrać rolę Bacha. Po raz pierwszy obejrzałem ten spektakl w Teatrze Stu. Marzenie się spełniło. Razem z Emilianem Kamińskim i Maciejem Miecznikowskim gramy ten spektakl, wyreżyserowany przez Krzysztofa Jasińskiego, w Warszawie i Krakowie. Wziąłem też udział w cyklu "Legendy polskie" w filmie "Operacja Bazyliszek" Tomasza Bagińskiego. W kolejnym sezonie serialu "Blondynka" gram księdza. No i w "Belle Epoque", w którym gram komisarza Ferdynanda Jelinka. W moim życiu bardzo ważną rolę ogrywa teraz teatr i dlatego trochę udało mi się "oswoić" tęsknotę za filmem fabularnym. Teatr jest obecnie dla mnie tym, czym film był przez całe lata.

Nie wspomniał pan o reżyserii w teatrze...

- Parę tygodni temu w warszawskiej IMC-e odbyła się premiera spektaklu "Ludzie inteligentni". Po kilku przedstawieniach mogę powiedzieć, że budzi on żywe i ciepłe reakcje publiczności. Serdecznie zapraszam po wakacjach, będziemy grać również poza Warszawą.

Planował pan zrobić więcej?

- Zrobiłem w życiu dużo, a powiedziałbym, że za dużo. Był taki czas, kiedy straciłem trochę kontrolę i wpadłem w pułapkę typową dla ludzi, którzy chcą robić więcej i więcej, coraz szybciej i szybciej...

Można powiedzieć, że był to wyścig z samym sobą?

- Tak, wielu ludzi to przeżyło. Co gorsze, nie można przerwać tego wyścigu. Musi wydarzyć się coś dramatycznego, żeby to zatrzymać. W moim wypadku było to zdrowie, które odmówiło posłuszeństwa.

Podobno jest pan zbudowany ze sprzeczności. Z jednej strony pełen obaw, z drugiej gotów do podejmowania odważnych decyzji.

- Wątpliwości i obawy towarzyszą mi zawsze, zanim zacznę coś robić. W momencie, gdy się na coś decyduję, wiem, że trzeba iść do celu. Oczywiście, staram się walczyć ze swoją słabością jak każdy i jak każdemu nie zawsze mi się to udaje. Postrzegam życie jako proces stawania się coraz lepszym. Ten proces się nie kończy, bo doskonałości nie osiągamy nigdy. I to jest najpiękniejsze w życiu.

Jak to się przekłada na zawód, który pan uprawia?

- Mój zawód jest bardzo specyficzny. W rozmowach z mistrzami, wybitnymi aktorami, powtarza się taka myśl, że kiedy podejmujemy kolejne wyzwania aktorskie, zaczynamy w jakimś sensie od zera. Zgadzam się z tym w stu procentach, przy czym chcę zaznaczyć, że za każdym razem startujemy trochę z innego pułapu, ale zawsze od zera, i to jest piękne. Jeśli chodzi o sprzeczności, to ten zawód jest zbudowany ze sprzeczności, są one niezbędne do tego, żeby osiągać sukces, żeby być dobrym aktorem.

Jakie sprzeczności ma pan na uwadze?

- Trzeba być człowiekiem ekstrawertycznym, otwartym, okazującym emocje bez trudu. Potrafiącym grać emocjami swoimi i odbiorcy. Aktor musi być zarazem niezwykle skupionym na sobie indywidualistą, a jednocześnie również solistą i częścią zespołu. Odpornym na krytykę i często nieprzyjemne, brutalne uwagi reżyserów, a przy tym pielęgnować w sobie wielką wrażliwość. Te sprzeczności towarzyszą temu zawodowi jak żadnemu innemu. Dlatego jest to zawód okrutny, ale równocześnie jeden z najpiękniejszych zawodów świata.

To, że jest pan introwertykiem, przeszkadza panu w życiu i aktorstwie?

- Nie uważam, żeby to mi przeszkadzało, przez te wszystkie lata nauczyłem się rozmawiać. Budowanie relacji ze światem, z ludźmi polega w dużej mierze na umiejętności wyrażania swoich oczekiwań i słuchania oczekiwań innych. Ponadto bardzo się zmieniłem przez ostatnie dwadzieścia lat, a szczególnie przez ostatnich pięć, siedem. Dzisiaj jestem zupełnie innym człowiekiem. Ważniejsze niż kiedykolwiek są dla mnie relacje z ludźmi. I wymiana nie tylko informacji, ale również emocji.

Powiedział pan, że występy publiczne bardzo dużo pana kosztują. Nie widać tego po panu...

- Na szczęście to się zmieniło, ale rzeczywiście na początku drogi każdy występ był dla mnie męczarnią. W musicalu "Metro", w którym wystąpiłem około 800 razy, do końca przeżywałem klasyczną wielką tremę. Kiedyś miałem występ w "Piwnicy pod Baranami" i recytowałem wiersz, trzymając w ręce różę... Tak się trzęsła, że publiczność myślała, że za oknami szaleje burza! Od tej pory staram się nie przesadzać z rekwizytami.

W jaki sposób pozbył się pan tremy?

- Czytam dużo wywiadów z aktorami, w tym wiele pańskiego autorstwa, ale także biografie, w których powtarza się myśl, że trema musi nam towarzyszyć zawsze i do końca, bo jest jednym z czynników mobilizujących, jeśli nie najważniejszym. Jeżeli wyzbywamy się jej całkowicie, wówczas nie szanujemy dostatecznie materii, w której działamy, i widza, który wymaga od nas mobilizacji, dyscypliny, koncentracji.

A dzisiaj, jaki stan panu towarzyszy?

- Mam tremę, ale innego rodzaju. Pozytywną, która mnie mobilizuje, a nie osłabia.

W życiu widział pan dużo, czy nie zabiło to w panu otwartości na świat i na innych ludzi?

- Nie, także na nowe wyzwania.

Nawet przy chorobie cywilizacyjnej, jaką jest depresja?

- Nawet, chociaż to choroba, w której wciąż mamy poczucie, że tracimy grunt pod nogami. Próbuję więc cieszyć się chwilami, w których ten grunt odzyskuję. Wydaje mi się, że oprócz medycyny i farmakologii są dwa filary wychodzenia z depresji. Pierwszy to oparcie w kimś bliskim, w ludziach, drugi zaś - to praca.

Czy jest jeszcze coś, czego pan się obawia?

- Obawiam się latania, wysokości, bo miałem w dzieciństwie niemiłą przygodę. Wracałem z Kopenhagi, sam w prawie pustym samolocie, który był pierwszym w stanie wojennym, jaki wtedy leciał i trafiliśmy na burzę. Samolot spadał co parę chwil kilkadziesiąt metrów w dół. Huk, pioruny, ryk silników, sceneria jak z dobrego horroru. Nabrałem wtedy respektu do żywiołu, powietrza, do wysokości i pewnej obawy w temacie latania samolotami. Ale pracuję nad tym, bo chcę radzić sobie z własnymi obawami, słabościami i niemożnościami.

Miał pan wtedy dwanaście lat. Czy to zdarzenie nie pozostawiło w pana psychice blokady, żeby podobnie jak rodzice aktorzy wybrać zawód wymagający ogromnej odwagi?

- Być może wybrałem zawód aktora jako próbę poradzenia sobie ze swoją nieśmiałością i introwertycznością. Bardzo często ludzie, którzy realizują się w tym zawodzie, są małomówni i skryci. To może być pewna reguła...

Wierzy pan w dziedziczność genów?

- Wierzę i w to, że predyspozycję do pewnych talentów po rodzicach można odziedziczyć, ale bardziej wierzę w czynnik środowiskowo-kulturowy, czyli w to, że o tym, kim będziemy, bardzo często decyduje to, w jakich okolicznościach się wychowujemy. W moim wypadku tak było, bo ja z mamą poznałem kilka scen teatralnych w Polsce. Dla mnie domem były teatry, w których grała mama. Próbowałem uciec od genów i robiłem wiele rzeczy, studiowałem socjologię, teologię, lingwistykę, oszukując się trochę. Ale potem przyszedł czas, kiedy życie samo mnie poprowadziło w stronę aktorstwa.

Do jakiego stopnia popularność stała się dla pana ciężarem?

- Jan Nowicki powiedział kiedyś, że najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, jest sukces, bo jest on o wiele bardziej niebezpieczny niż dążenie do niego. Dążenie do sukcesu jest najpiękniejszą motywacją, jaką mamy. Bycie człowiekiem sukcesu jest dość paskudne i niezwykle trudne. Przechodziłem rozmaite etapy zawodowe i życiowe, bardzo dobrze znam również smak porażki. Doszedłem do wniosku, że życie jest procesem, i kiedy je zrozumiemy, to będziemy wiedzieć, że porażka rzadko jest ostateczna. Porażka jest po to, żeby umieć sobie z nią poradzić, wyciągnąć wnioski i podnieść się silniejszym.

Często opisują pana tabloidy. Walczy pan z nimi czy machnął już na nie ręką?

- Był moment, kiedy próbowaliśmy z moją partnerką wyznaczyć pewne granice, ale zdaję sobie sprawę, że walka z przestrzenią publiczną, z tym, co się pisze w internecie lub w tabloidach, jest walką przegraną z góry. Dzisiaj nie walczę, bo wszelkie informacje w dzisiejszym świecie rozchodzą się tak szybko i pochodzą z tak rozmaitych źródeł, że nie da się uciec przed tego typu treściami. Trzeba się nauczyć z tym żyć.

Zauważyłem, że potrafi pan dosyć chłodno analizować siebie.

- To prawda i akurat to uważam za jedną ze swoich zalet. Umiejętność wyważonej samooceny, która nie dopuszcza do samozachwytu, a jednocześnie nie strąca nas w otchłań depresji i braku wiary w siebie.

Był pan kandydatem na dyrektora artystycznego Teatru Nowego w Łodzi. Dlaczego pan nim nie został?

- Nie udało się tego połączyć z uwagi na zobowiązania zawodowe, zarówno wcześniejsze, jak i nowe, które okazały się przeszkodą nie do przeskoczenia. Mimo tego wierzę, że Teatr Nowy w Łodzi zabłyśnie jeszcze pełnym blaskiem. Łódź zasługuje na dobre teatry. Jednym z powodów, dla którego chciałem podjąć się wyzwania i zostać dyrektorem, była moja wiara i głębokie przekonanie, że nadchodzą bardzo dobre czasy dla Łodzi, która ma niezwykły charakter i nie sposób jej pomylić z żadnym innym miastem. Jest w niej melancholijne piękno i energia, która musi przynieść piękne plony.

Czy nadal interesuje pana dyrektorowanie w teatrach?

- Teraz nie. Mam dużo pracy, dużo spraw zdrowotnych do załatwienia. Żeby uczciwie podjąć się takiego wyzwania, trzeba poświęcić mu całe życie przez dłuższy czas.

Od kilku lat jest pan dyrektorem artystycznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Jak zapowiada się tegoroczny?

- W tym roku jedenaście gwiazd odciśnie dłonie w Alei Gwiazd. Będzie atrakcyjny program teatralny i koncertowy. Festiwal rozpocznie nasza oryginalna produkcja z wielkimi przebojami muzyki rozrywkowej w wykonaniu polskich artystów różnych pokoleń.

Co chciałby pan mieć jako dyrektor tego festiwalu?

- Chciałbym, żeby widzowie tłumnie - jak dotąd - odwiedzali festiwalowe imprezy i wychodzili z nich radośni, z apetytem na kolejną edycję.

Powiedział pan niedawno, że chciałby być pingwinem. Dlaczego właśnie nim?

- Pingwin ma dwie natury. Jedna jest naturą lądową, nieporadną, czasami nawet karykaturalną, kiedy ledwo idzie, prawie się wywraca, nie może niczego chwycić, bo nie ma paluszków, budzi politowanie. Potem nagle wskakuje do wody i zmienia się w torpedę pełną życia i energii. Jest bardzo sprawny, co dobrze ilustruje moje spojrzenie na siebie i świat. Każdy z nas ma dwie natury: delikatną i kruchą, i drugą, gdy stajemy się szybcy i sprawni oraz dynamiczni. Poza tym pingwiny są niezwykle eleganckie i przypominają Charliego Chaplina...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji