Artykuły

Elżbieta Donimirska: Musiałam w sobie znaleźć kilka matek. Każda jest inna

- Samotność to największa bolączka naszych starszych mam. A my nie mamy dla nich czasu - mówi Elżbieta Donimirska, aktorka Teatru Polskiego w Szczecinie.

Na szczecińskiej scenie gości od 2012 roku. Zagrała m.in. Lewiwę w "Udręce życia"[na zdjęciu] Hanocha Levina w reż. Adama Opatowicza, Celię Peachum w "Operze za trzy grosze" Bertolta Brechta i Kurta Weilla, w reż. Adama Opatowicza, Augustę Loewe w "Podwieczorku u Łazarza" Artura Daniela Liskowackiego w reż. Adama Opatowicza, Matkę w "Matkach" Piotra Rowickiego, w reż. Rafała Matusza czy Akulinę Bezsiemionową w "Mieszczanach" Maksyma Gorkiego w reż. Antona Malikova.

Ewa Podgajna: Często jest pani matką na scenie.

Elżbieta Donimirska: Miałem taki sezon, że grałam matki w kilku spektaklach. Musiałam w sobie znaleźć kilka matek i każda z nich musiała być inna. Musiałam się bardzo kontrolować, żeby gestu, który przypisałam jednej, nie przenieść do drugiej postaci.

Ja te matki lubię. Z tego powodu, że każda matka ma dziecko. Kiedy musimy kawał serca zostawić na scenie, zawiązują się specyficzne więzi. Jak widzimy się na korytarzu, mówimy sobie: "cześć, mamuśka", "cześć, synuś". Ja mam bardzo dużo synów, córek.

W spektaklu "Matki" na podstawie mocnej sztuki Piotra Rowickiego gra pani postać głównej Matki i ma trójkę dzieci. Syn 1, Syn 2, Córka. Sztuka rozkłada na czynniki pierwsze relacje dziecko - matka.

- Niektórzy się oburzali, jak można taki temat tak potraktować, że tak grubiańsko. Ja nie miałam żadnych oporów. Otwierałam oczy i mówiłam: "Boże, to są też moje problemy". Jest w nim taki przekaz, że samotność to największa bolączka naszych starszych mam, a my nie mamy dla nich czasu. Chciałoby się coś zrobić dla siebie, ale tym mamom też się coś od nas należy. Póki rodzice są we dwójkę, jest im łatwiej i nam dzięki temu też. Ale jak zostaje sama mama, problem robi się większy. Mojego taty nie ma 10 lat.

Obraz mamy, który zawsze będzie w pani sercu?

- Mama ciężko pracowała. Była motorniczą. Uwielbiałam jako dziecko jeździć z nią tymi tramwajami. Warunki były wtedy zupełnie inne. Pamiętam, jak siedziała na drewnianym stołku. Ciągły przeciąg.

Jak zaczynała o 4 rano, tata też wstawał i odprowadzał ją na przystanek. Jak miała nockę, to później miała dzień wolny. Szłyśmy z siostrą do szkoły, a jak wracałyśmy, to dom wyglądał zupełnie inaczej. Mama zamiast odpoczywać przesuwała meble, zmieniała wystroje. Nie wiem, skąd czerpała na to siły. Mama nigdy nie narzekała, że nie może czegoś zrobić, że jest zmęczona.

W domu było zawsze czysto, zawsze był pyszny obiad. Jak szła do pracy, zostawiała kartkę, co mamy sobie odgrzać. Kotlety będzie dzisiaj robiła na obiad. Piersi z kurczaka świetnie przyprawia, macza w mleku, jajku, obtacza w mące, takie są dobre.

Czy mama miała wpływ na to, że została pani aktorką?

- Bezpośrednio nie. Ja kończyłam w Szczecinie technikum mechaniczne, specjalność - budowa maszyn. W średniej szkole stworzyliśmy grupę teatralną, taką kabaretową. Mieliśmy dyrektora szkoły, który tak szanował nasze zaangażowanie, że zatrudnił nam aktora, który nas przygotowywał. To był pan Kazimierz Kasiewicz, emerytowany aktor i śpiewak z Opery i Operetki. Starszy pan wywodzący się z Krakowa, z którym bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Technikum było pięcioletnie, jak byliśmy już dojrzałymi osobami pan Kazimierz nauczył nas pić piwo, żeby gardło nie chorowało.

To on mnie i mojemu koledze powiedział: "Wy musicie iść do szkoły teatralnej". I tak się stało.

A zasługą mamy było, że pilnowała, żebym na te zajęcia chodziła. Kiedy jechałam na studia do Wrocławia, mama, tata, siostra odprowadzali mnie, i mama się na dworcu rozpłakała. To było dla mnie potwierdzenie, jak mama mnie kocha.

W sztuce Rowickiego Matka mówi: "Każdy ma przecież w nas początek, wszystko potem to ciąg dalszy, bez matki". Po studiach nie wróciła pani do rodzinnego Szczecina.

- Chciałam być blisko domu, ale nikt mnie w Szczecinie nie chciał. Z Gorzowa dostałam fantastyczny list zapraszający mnie do pracy. Byłam tam cztery sezony, potem przeszłam do Zielonej Góry, gdzie osiedliśmy.

Publiczność panią pokochała, dostaje pani nagrody dla najlepszej aktorki sezonu.

- Cały mój rozwój artystyczny to Zielona Góra. Jest mi bardzo bliska. Teraz, kiedy gram w Teatrze Polskim, jestem częściej w Szczecinie. Mama mi mówi: jak można jeździć tak w kółko.

Szczeciński teatr bardzo lubię. Mama poznała moich kolegów aktorów, którzy do nas przychodzą. Ubolewa nad odejściem Jacka Polaczka, bardzo lubiła prowadzić z nim rozmowy.

Scenę w Teatrze Polskim w Szczecinie wzięła pani brawurowo. W 2013 roku nominacją do Bursztynowych Pierścieni za rolę w "Udręce życia", w której grała pani małżeństwo z Jackiem Polaczkiem.

Udręka8 ZDJĘĆ

Udręka WŁODZIMIERZ PIĄTEK

A w następnym za postać Celii Peachum, żony i matki w "Operze za trzy grosze" Brechta, publiczność teatralna przyznała już pani Bursztynowy Pierścień w 2014 roku za najlepszą kreację sezonu. Publiczność też bije w tym przedstawieniu pani brawo za kołysanie biodrami. Mama to widziała? Chodzi na pani przedstawienia?

- Ja bardzo dużo paliłam i byłam szczupła. Uwielbiałam wstawać rano przed rodziną, robiłam kawę i paliłam papierosa za papierosem. Wypalałam dwie paczki dziennie. Miałam popielniczkę przy scenie. Schodziłam na dwa machy i wracałam powrotem. W Lubuskim Teatrze śmiali się, że mi ręka z papierosem wystawać będzie z trumny.

Siedem lat temu rzuciłam i przytyłam. W mojej świadomości dalej jestem szczupła i nie zastanawiam się, jak wyglądam, kręcąc tym tyłkiem na scenie.

A mama jest recenzentką z bezwarunkową miłością. Wszystko akceptuje. Teraz ma kłopoty z chodzeniem, więc o ostatnich rolach jej opowiadałam.

Intrygującą "znarkotyzowaną" matką jest pani w "Mieszczanach" Maksyma Gorkiego. W różu i złocie.

- Na początku za dużo dawałam ciepła tej kobiecie. Anton [reżyser Anton Malikov] chciał, żeby ta matka nie do końca była tym dzieciom oddana. Żeby to była matka, która nosi swój problem. Fantastyczny jest ten Anton. Bardzo bym chciała, żeby dano mu szansę w polskich teatrach, żeby się wydostał z Rosji. Bo on ma talent i charakter, z którym jest mu tam ciężko.

A ten róż i złoto wymyśliła dla mnie scenograf [Matylda Kotlińska - red]. Mam koleżanki, które bardzo dbają o wygląd. Biegają w sprawie kostiumów. A mnie można w worek pokutny ubrać, poszłabym i zagrała.

Jak pani buduje role?

- Przez serce. Aktor nie jest w stanie całkowicie zbliżyć się do postaci, jeśli nie zmierzy się z nią emocjonalnie. Ja lubię czuć.

Jak byłam młodsza, to się dziwiłam starszym aktorom, co oni po spektaklu tak jeszcze zostają. Ja czasami nie zmywałam makijażu, tylko leciałam do swoich spraw.

A teraz przychodzę wcześniej przed spektaklem, a po spektaklu lubię jeszcze chwilę pozostać z postacią. Z wiekiem, dojrzałością mamy większą świadomość tego, co robimy, bardziej to rozważamy, doceniamy, bo nie jest to zwykła praca. Z wiekiem mam większą tremę.

Co pani radzi młodszym aktorkom?

- Ja jestem ostatnia do rad. Każdy musi znaleźć swoją drogę. Dla mnie wszystkie role są ważne. Do każdej podchodzę tak samo. Nawet do tej najmniejszej.

Dziś młodzieży łatwo przychodzi odrzucanie ról. Ja nigdy nie rezygnowałam. Myślałam: to jest mój zawód i muszę się z daną mi rolą zmierzyć. Lekarz też nie wybiera pacjentów. Koleżanka, którą namówiłam, żeby nie rezygnowała z roli, na małym materiale zrobiła perełkę, najlepszą kreację, w jakiej ją widziałam.

Jaką jest pani mamą?

Mam dwie córki, 30-letnią i 17-letnią. Miałam 26 lat, jak urodziłam Paulinę, oczywiście poświęcałam jej swój czas, ale byłam bardziej w biegu. Przy Karolinie już było inaczej. Moja starsza córka mówi, że Karolina ma innych rodziców.

Paulina poszła za tatą, jest prawnikiem. Natomiast młodsza w przyszłym roku zdaje maturę i się zastawia. Jak zadecyduje, nie wiem. W podstawówce miała wspaniałą nauczycielkę od polskiego, która się tak nią zajęła, że Karolina zaczęła chodzić na konkursy recytatorskie i je wygrywać. Ja w ogóle z nią nie pracowałam. Nawet nie lubiła przede mną powiedzieć wiersza.

Nie umiem określić, jaką jestem mamą. Za bardzo wyręczam dzieci. Zawsze chciałam, żeby w domu był ten obiad na stole. Ten wzorzec domu wzięłam od mojej mamy.

Nie umiem ich pocieszać. Bo nie wiem, co powiedzieć. Chciałabym, żeby im było jak najlepiej w życiu.

**

"Matki" w Teatrze Polskim (fragment recenzji opublikowanej wiosną 2016)

Rafał Matusz wystawił w Teatrze Polskim sztukę "Matki" Piotra Rowickiego, który wyrasta na jednego z ważniejszych polskich dramaturgów średniego pokolenia.

W filmie czy teatrze postać matki została już odmieniona przez wszystkie przypadki. Rowicki nie jest w tym specjalnie oryginalny, z tym że z lubością posługuje się groteską. Od początku uczestnictwo w spektaklu przywodzi na myśl telewizyjny show.

Córka kobiety po wylewie pracuje w firmie tytoniowej, mieszka z kochanką. Syn, wojskowy, został oskarżony przez żonę o znęcanie się nad rodziną. Drugi z synów, ksiądz, jest alkoholikiem. Matka poświęciła im całe życie, by wychować ich na ludzi. Teraz nie jest już potrzebna, nie chcą jej. "Nie mają warunków". Wysuwają więc wobec niej serię oskarżeń: obwiniają o skasowanie filmów z karate, natrętną opiekuńczość, wycieranie nosa w obecności kolegów, otulanie w gryzące szaliki. W końcu zabierają ją w podróż, podczas której przymierzą do różnych miejsc: wstawią do muzeum, obok innych sentymentalnych obiektów, zobaczą, jak wypada na tle innych matek (Matki Boskiej, Matki Wyrodnej Suki, Demeter, matki siedzącej na Facebooku), stawiają przed sądem, zestawią z ojcem, wyślą na holenderski "statek zabijania matek".

Może szokować, jak autor uderza we wszystkie świętości. Ale największym atutem sztuki Rowickiego i spektaklu Matusza jest właśnie specyficzna forma. Szyderczo zestawia mocny, ostry realizm z tragedią, groteską, błazenadą. Pretensje dzieci do matki miesza ze szkolnymi wierszykami, jakie mówiły na Dzień Matki, chwytającymi za serce piosenkami o matce ("Przyjedź matko na przysięgę", "Nie ma jak u mamy"), pseudonaukowymi wywodami.

Spektakl jest i bolesny, i zabawny. Całość "podbija" nowoczesna muzyka świetnie do tego spektaklu pomyślana przez Krzysztofa Baranowskiego. Gdzie w tym wszystkim szukać ratunku dla wszystkich? Może w pozbyciu się złudzeń?

Teatr Polski: "Matki" Piotra Rowickiego, reżyseria, scenografia Rafał Matusz, kostiumy Maryna Wyszomirska, muzyka Krzysztof Baranowski, choreografia Witold Jurewicz, Marlena Bełdzikowska. Premiera 30 kwietnia 2016 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji