Artykuły

Poradnik pozytywnego myślenia

Jak tak się w tym szukaniu jasnych stron ćwiczę, to wyobraźnia mi puszcza wodze i widzę przy jakimś narodowym teatrze realizację planu Dejmka i Raszewskiego z 1965: polską Commedié Française pracującą konsekwentnie nad kanonem rodzimego repertuaru, przywracającą w pocie czoła i trudzie języka mowę teatralną godną wirtuozerii Słowackiego i Fredrowskiego poloneza słów - pisze Dariusz Kosiński.

Z natury (to nieprawda, ale tak się mówi) jestem pesymistą. I to niestety niekonstruktywnym, choć teoria konstruktywnego pesymizmu w wersji profesora Zbigniewa Raszewskiego wydaje mi się bardzo przekonująca. Chętnie byłbym jak Kłapouchy, ale niestety na świat reaguję raczej zimnofalowo (za dużo słuchania Bauhausu i Variete we wczesnej młodości). Moja żona, urodzona (jak to się mówi) optymistka, odkąd się znamy przekonuje mnie do pozytywnego myślenia i szukania jasnych stron nawet najbardziej katastrofalnej sytuacji, wierząc, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Do mnie przemawia raczej przekręcona przez Witkacego wersja tej maksymy z wyjściem na jeszcze gorsze, ale od czasu do czasu próbuję jednak ćwiczyć, bo w końcu ileż można tkwić w depresyjnym poczuciu, że dobrze już było (i to chyba dawno).

Ostatnie wydarzenia w rodzimym życiu teatralnym to świetny materiał na takie ćwiczenie. Pesymista zobaczy w nich zmierzch sposobu uprawiania teatru, który rozwijał się w Polsce od końca lat 90., wymuszoną rezygnację z poszukiwania własnej drogi twórczej i oryginalnego stylu, nawiązującego do niepowtarzalnej tradycji rodzimej. Ale my, ćwiczący się pilnie w pozytywnym myśleniu uznamy, że restauracja TKKT przy pomocy formatu importowanego z Zachodniego Krańca to wydarzenie przynoszące wiele nadziei i potencjalny nowy początek, a nawet kilka początków w jednym.

Weźmy teatr dramatyczny, który służy za wzór i cel zwolennikom zmian. Wprawdzie w tej chwili jako przykład do naśladowania wymienia się "Edukację Rity" w gwiazdorskiej obsadzie, ale może za chwilę ktoś zrobi krok dalej i sięgnie po "Edukację Bronki"? Po kilku takich krokach Komisja Artystyczna "Klasyki Żywej" będzie miała w końcu problem nie z niedoborem, ale z nadmiarem kandydatur do nagrody imienia Stanisława Hebanowskiego przyznawanej za największe odkrycie repertuarowe. W końcu nawet nasz narodowy pisarz Wilhelm Trzęsiwłócznia stworzył ograniczoną liczbę tekstów i w końcu trzeba będzie wyjść poza cywilizowany kanon, poszukać gdzie indziej dramatów dających się wystawić, "jak zostały napisane". Takich postdramatycznych (i to przed czasem!) ekscentryków jak Adam, Juliusz i pan Stanisław (jakoś nie mogę o Wyspiańskim bez "pan") tak się sensownie wystawić nie da, ale może ktoś w katolickim kraju sięgnie w końcu po arcychrześcijańskiego Norwida i sprawi, że o wystawieniu Aktora nie będzie już można pisać jako o odkryciu "zapomnianej" sztuki? Norwid wprawdzie też mało angielski, ale za to słowo u niego demonstracyjnie ważne, więc może jakiś zdeklarowany miłośnik pięknej mowy scenicznej zacznie szukać sposobu na przywrócenie jego dramatom brzmień im przynależnych? Zresztą nawet jak się skończy tylko na fali wystawień Rittnera, czy nawet Rostworowskiego (może "Czerwony marsz" to przesada, ale trylogia o Franku Szywale mogłaby zabrzmieć bardzo współcześnie, a autor ma wszelkie pożądane refernecje ideowo-polityczne) - to już rezultat będzie pozytywny. A o to przecież chodzi.

Jak tak się w tym szukaniu jasnych stron ćwiczę, to wyobraźnia mi puszcza wodze i widzę przy jakimś narodowym teatrze realizację planu Dejmka i Raszewskiego z 1965: polską Commedié Française pracującą konsekwentnie nad kanonem rodzimego repertuaru, przywracającą w pocie czoła i trudzie języka mowę teatralną godną wirtuozerii Słowackiego i Fredrowskiego poloneza słów. Niektóre koleżanki patrzą na mnie w takich chwilach nieprzychylnie, ale co ja poradzę, że nawet na złych przedstawieniach ozdobionych kiczowato plastikową roślinnością cieszę się rzadkimi chwilami, gdy ktoś mówi choćby przyzwoicie Juliuszowe wiersze. A gdyby jeszcze nie trzeba było zamykać oczu, a chwilę tej przyjemności trwały choć trochę dłużej, to miałbym frajdę, co prawda nieco operową, ale jeśli arią miałby być dobrze powiedziany monolog Diany z pierwszego aktu tak zwanego "Fantazego", to i na operowość jestem w stanie przystać. Nawet brawo będę bił przy otwartej kurtynie. A jeśli partner nie popsuje "Duchowi memu dała w pysk i poszła", to mogę chodzić i po kilka razy na ten żelazny rodzimy repertuar - kolekcję niematerialnego dziedzictwa polskiej kultury.

Jeśli francuski wzór wydać się może problematyczny (wszak z Francuzami jakoś nam ostatnio nie po drodze), to fantazja rozpędzona podsuwa wzór jak najbardziej angielski i roi sobie - szalona! - jakąś National Słowacki Company w jakimś Stratfordzie nad Wartą czy Gródku nad Dunajcem, gdzie bez trosk budżetowych za to w otoczeniu ekspertów wszelkiego rodzaju pracuje się nad tekstami jednego z największych dramatopisarzy świata w sposób godny jego dzieła. Na frontonie dumny napis "Jul will too", a ja rozpływam się w zachwycie, że takie echo pozytywne dopełniło mój niegdysiejszy felieton pełen zwątpienia...

Czut' pomiedliennieje koni, czut' pomiedliennieje... Wróćmy z tej Pardubickiej na rodzimy Służewiec. Pozytywne myślenie nie polega wszak na fantazjowaniu o tym, co zdarzyć się może, ale na znajdowaniu jasnych stron tego, co jest lub za chwilę będzie. A i tu jest się z czego cieszyć, zwłaszcza gdy - jak ja - ma się sympatię do offu. Przez lata środowisko teatrów kiedyś zwanych alternatywnymi ze smutkiem twierdziło, że postradało dawne znaczenie, bo strategie kiedyś przez off wypracowane przejęli twórcy mainstreamu. Odkąd Krystian Lupa i kolejne pokolenia jego uczniów od Warlikowskiego po Garbaczewskiego opanowali polskie sceny instytucjonalne (wszak opanowali wszystkie, nieprawdaż?), alternatywa straciła swoją definicyjną cechę. Już na początku lat 90., w czasie debaty podsumowującej Krakowskie Reminiscencje Teatralne, powoli kończące wówczas swój żywot corocznego podsumowania dokonań teatrów alternatywnych, młody wrocławski krytyk Krzysztof Mieszkowski wywoływał gniewne pomruki środowiska mówiąc, że prawdziwą alternatywą teatralną jest właśnie Lupa, a nie dalekie echa Grotowskiego i Ósemek, które nawiedzały wciąż scenę świętej pamięci klubu Rotunda. Kilka lat potem stało się jasne, że "nowy teatr" pozbawił dawną alternatywę fundamentu jej oddziaływania i zachwiał podstawami istnienia. Skoro na dobrze wyposażonych scenach najlepsi aktorzy z całym swoim warsztatem i doświadczeniem tworzyli przedstawienia poszerzające granice teatru i mierzące się ze społecznymi tabu, off - nie dysponujący ani takimi środkami, ani medialnym wsparciem - został zepchnięty na pozycje ubogiego wynalazcy, który wprawdzie pierwszy wpadł na innowacyjny pomysł, ale nigdy nie miał możliwości, by rozpocząć działalność na wielką skalę. Pozbawiony roli eksperymentatora i bojownika, przestał być "innym teatrem". Został wiecznym outsiderem, co gorsza zapatrzonym nostalgicznie w świetlaną przeszłość.

Ale jak śpiewa ubiegłoroczny noblista "The times they are a changin'". "Rep" (jak skrótowo nazywa nazywa się w środowiskach offowych repertuarowy teatr instytucjonalny) odzyskuje dawną formę i wraca na właściwe tory. Skończy się wreszcie ta dziwna wewnętrzna niezgodność między statecznością oficjalnej instytucji, a dynamiką artystycznych eksperymentów. Wraca zbudowany na klarownej opozycji porządek: w instytucji profesjonalizm i konwencja, na offie - eksperymenty i tematy, o których mało kto chce słyszeć, realizowane za niewielkie, nie wiadomo skąd zdobywane pieniądze, których wciąż jest za mało. Dla deklarujących wiarę w teatr jako miejsce debaty i poszukiwania próba oczyszczająca: czy wiara ocaleje, gdy stawki i budżety też staną się alternatywne? Czy pasji wystarczy, gdy teatr naprawdę ubogi?

Ćwiczę się w pozytywnym myśleniu, więc budzę w sobie nadzieję, że tak. Ktoś pewnie przejdzie do robienia seriali. Ktoś będzie reżyserował głównie w Niemczech lub w Belgii. Ktoś obdarzy swoją inscenizacyjną kreatywnością operę. Wielu będzie pracować, gdzie i jak się da (niektórzy ironicznie). Ale będą tacy, którzy nie zrezygnują. Off zostanie wzmocniony, urośnie w siłę. Nowe połączy się za starym. Wyłonią się i zapełnią kolejne nisze, niewielkie sale, piwnice, dawne fabryki i zrujnowane stacje kolejowe. W końcu ktoś najbardziej zdeterminowany skrzyknie grupę niewiele umiejących koleżanek i kolegów, by pojechać do małego miasta robić teatr od zera. Bez oglądania się na wszystko, wiedziony tylko palącym pragnieniem, będzie tworzyć przedstawienia rozumiane przez nielicznych, oglądane czasem przez kilku, czasem tylko przez jednego widza. I wszystko zacznie się jeszcze raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji