Artykuły

Czym pachnie Tajlandia?

Dlaczego bohaterstwem jest zjedzenie zupy? Dlaczego wystarczy zabrać z Polski tylko szczoteczkę do zębów? Z Małgorzatą Foremniak i Waldemarem Dzikim o pobycie na Tajlandii rozmawia Maciej Wesołowski.

- Czym pachnie Tajlandia?

Małgorzata Foremniak: Curry.

Waldemar Dziki: W ogóle przyprawami. Pieprz, curry, kokos...

M.F.: I jeszcze orzechy - nerkowce.

W.D.: Ludzie jedzą na ulicy i na ulicy sprzedają jedzenie. A to ktoś piecze coś na grillu, albo widać jakiś barek złożony z trzech skrzynek po warzywach... Do tego zapach świeżo krojonych owoców.

M.F.: Zapachy ostre i słodkie. Na przemian.

W.D.: Natomiast Bangkok pachnie spalinami, chociaż czym dalej od centrum, tym lepiej.

- A kolor? Z jakimi barwami kojarzy się ten kraj?

M.F.: Mnie najbardziej urzekła barwa nieba podczas zachodu słońca. Czerwień wpadająca w fiolet. Łuna, która zmienia kolor każdego najdrobniejszego detalu.

W.D.: Kiedy słońce już zajdzie, rzeczy odzyskują barwy. Tajlandia to kraj nasyconych i kontrastujących ze sobą kolorów. Weźmy choćby świątynie buddyjskie. Ostra czerwień i bijące po oczach złoto. I wszystko to znakomicie współgra z kolorami przyrody. Bajkowo wygląda też szafirowe morze.

- Od czego powinno się zaczynać zwiedzanie Tajlandii?

M.F.: My zaczęliśmy od Bangkoku. Ale na szczęście cała Tajlandia nie wygląda jak to miasto. Bo pierwsze wrażenie było okropne.

W.D.: To prawda. Tajlandia ma dwa oblicza: Bangkok i reszta. Stolica to po prostu wielka metropolia, z potwornymi korkami i hałasem.

M.F.: Wszędzie pełno samochodów, spaliny. Do tego upał i duża wilgotność. Ubrania kleją się do ciał, nie ma czym oddychać. Najgorzej jest wieczorami. Jak nie masz maski, czujesz, że się dusisz.

W.D.: W miejscu, gdzie mieszkaliśmy, stały potężne kilkudziesięciopiętrowe hotele. Przed nimi rozciągają się gigantyczne targowiska. Wrażenie robią ulice zbudowane piętrowo. Wygląda to trochę jak w filmach science-fiction, ale ma tę wadę, że spacerując na poziomie ulicy, nie widzi się słońca. Bo nad głową wyrasta jakaś szosa lub betonowa estakada kolejowa.

Sceneria jak z "Piątego elementu" Luca Bessona.

W.D.: W tę scenerię doskonale wpisuje się najdziwniejsza przygoda, jaką przeżyliśmy w Tajlandii.

M.F.: Mieszkaliśmy w hotelu, na 57. piętrze, restauracja była na 77. Jest czwarta rano, środek nocy. Budzimy się na trzy, cztery, bo czujemy, że coś jest nie tak. Ściana w łazience drga, sufit drga. Czujemy, że odrywamy się od ziemi.

W.D.: To było zaraz po przylocie i mieliśmy wrażenie, że wciąż lecimy samolotem.

M.F.: Konsternacja, strach. Nie wiemy, co się dzieje. Zastanawialiśmy się, czy to aby nie zamach. Oczami wyobraźni widzieliśmy się już pod kupą gruzów.

W.D.: Dzwonimy na recepcję z informacją, że ten budynek przypuszczalnie zaraz gdzieś odleci. A oni na to ze stoickim spokojem, że to tylko awaria klimatyzacji.

M.F.: Potem na szczęście przenieśliśmy się na Phi Phi - cudowną wyspę, o której od dawna marzyłam. Błękitne ciepłe morze, miękki piasek, palmy.

- Czym zaskoczyła Państwa Phi Phi?

M.F.: Mnie - śpiewem ptaków. Tuż przed wschodem słońca, bodaj o godzinie piątej, można posłuchać przepięknego koncertu.

W.D.: Poza tym mieliśmy okazję posłuchać koncertu tajskiej muzyki ludowej. Dla europejskiego ucha brzmi to nieco dziwnie, bo skala jest tam dwunastotonowa. To wszystko grane na najdziwniejszych egzotycznych instrumentach. Szczególnie ciekawy był instrument, którego nazwy nie znam. Są to dwie długie rury bambusowe. Każda po jakieś dwa metry, kilkanaście centymetrów w przekroju. I dwóch ludzi na dwóch końcach rur wprawia je w ruch, uderzane o siebie wydają dźwięk.

M.F.: Temu dźwiękowi przypisany jest specjalny układ choreograficzny. Tancerz do rytmu wybijanego przez muzyków przeskakuje pomiędzy rurami. Podejrzewam, że jak się chwilę spóźni, ryzykuje zmiażdżenie kostki.

W.D.: Na Phi Phi zamieszkaliśmy w hotelu czterogwiazdkowym - innego zresztą tam nie było. I byliśmy naprawdę zachwyceni standardem do momentu, kiedy przekonaliśmy się, jak wygląda system kanalizacyjny. Okazało się, że nie ma tam żadnych rur, a tylko przykryty czymś kanał z nieczystościami. Takie odkrycia potrafią zaskoczyć. Tym bardziej, że Tajowie to naród niezwykle czysty i zadbany. Zazwyczaj jednak te zaskoczenia są na plus. Jak choćby miejscowa kuchnia.

- Mieliście Państwo okazję spróbować potrawki z węża albo dwuletnich jaj? M.F.: Nie, nie. Żadnych węży, szczurów, nietoperzy, psów czy zgniłych jajek nie próbowaliśmy.

W.D.: Staraliśmy się nie eksperymentować. I sami Tajowie oszczędzają chyba turystom takich atrakcji, wiedząc, że nie zawsze się to dobrze kończy. Ale i bez tego tajska kuchnia jest znakomita.

- Co mogą Państwo polecić?

W.D.: Najbardziej smakowały nam przyrządzane na różne sposoby owoce morza. A więc na pewno ich sztandarowa zupa z owoców morza i ryb. Jest tak pikantna, że czasem nawet zjedzenie trzech-czterech łyżek jest dużym bohaterstwem. Ale można się do tego przyzwyczaić. To jest taki odpowiednik zupy won ton z kuchni chińskiej czy też boulla- baise z francuskiej. Taki rosołek z całą masą tego, co wyłowiono z morza, plus pierożki.

M.F.: Rewelacyjne było też coś w rodzaju tajskiego sushi, czyli ryż z surową rybą i krabem, zawijany w liście sałaty czy kapusty.

W.D.: No i najprostsza, ale genialna potrawa - ryż z warzywami, kawałkami owoców morza i orzechami. Podawany najczęściej w połówce ananasa i nasycony aromatycznymi przyprawami.

M.F.: Poza tym na zawsze zapamiętam smak tajskiej kawy.

- Czym różni się ona od tej serwowanej w Europie?

M.F.: Jest niezwykle aromatyczna i bardzo słodka. W.D.: Nie jest kwaśna, nawet bez cukru. M.F.: Do tego ta kawa jest zawsze świeża. Nie leży miesiącami. I przez to na pewno ma inny smak. Przy takiej kawie inaczej smakują też desery, czyli różne ryże i papki z miodem i bardzo słodkimi syropami. Swoją drogą - przepyszne.

- Jakie pamiątki przywieźliście Państwo z tej wycieczki?

W.D.: Kobiety, a więc moja żona i dwie córki, na całe dnie znikały na targach z ciuchami.

M.F.: Radziłabym tym, którzy chcą jechać do Tajlandii, żeby, broń Boże, nie zabierali z Polski żadnych rzeczy. Co najwyżej szczoteczkę do zębów...

W.D.: I worek na to, co się kupi.

M.F.: Na miejscu, na przeróżnych bazarach, można za grosze kupić dużo fajnych letnich rzeczy. Jakieś koszule, chusty, klapki, opaski...

W.D.: One, co prawda, za miesiąc się rozlecą, ale na dwa tygodnie wakacji powinny wystarczyć. I powiedzmy za 30 złotych można tego kupić parę kilo.

M.F.: Co więcej, nawet kiedy ceny wydają nam się bardzo niskie, z Tajami trzeba się targować, bo taki jest zwyczaj.

- Pani była w Tajlandii pierwszy raz. Tak wyobrażała Pani sobie ten kraj?

M.F.: Byłam zaskoczona ich świetną organizacją. Turyści nie muszą się tam o nic martwić. Jest całkiem inaczej niż w krajach arabskich. Mieliśmy wszystko odpowiednio i na czas przygotowane. A do tego Tajowie są wiecznie uśmiechnięci.

W.D.: To jest chyba kwestia klimatu. Trudno się nie cieszyć, jeśli cały czas jest tam tak ciepło.

M.F.: W Tunezji też jest ciepło, a jakoś nie widziałam tam wielu radosnych ludzi.

- Sympatyczni, radośni... Jacy jeszcze są Tajowie?

W.D.: Uczciwi. Małgosia zostawiła w restauracji torebkę z portfelem i kartami kredytowymi. Przyszliśmy tam następnego dnia, a torebka już na nas czekała. To chyba wiąże się z ich religijnością. To jest kraj buddyjski i oni rzeczywiście żyją w zgodzie z tą tradycją.

M.F.: A tradycja miesza się ze współczesnością. Coraz więcej mężczyzn nosi długie, farbowane włosy. Do tego wszyscy mają na tyle delikatne rysy twarzy i podobną mowę ciała, że nie jest łatwo odróżnić mężczyzn od kobiet.

- Pojechaliście Państwo do Tajlandii wspólnie z trójką dzieci.

M.F.: Było z tego wiele radości...

W.D.: Zwłaszcza gdy widzi się radość dzieci, które po raz pierwszy mają okazję pogłaskać słonia albo zobaczyć krokodyla w naturalnych warunkach.

- Ciężko było wrócić?

M.F.: Byliśmy na wakacjach w lutym. A więc po powrocie trudno się było na nowo przyzwyczaić do śniegu i zimna. Ale najgorszy jest brak słońca. Pierwszy raz wyjeżdżałam do tropików zimą. Na pewno nie ostatni.

- Czego się Państwo o sobie dowiedzieliście po takiej wyprawie?

W.D.: My jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat, więc...

- Ale chyba nawet i po dwudziestu latach można coś w sobie odkryć?

W.D.: Racja. Zwłaszcza jeśli chodzi o moją żonę, w której codziennie coś nowego odkrywam.

M.F.: Naprawdę?

W.D.: Naprawdę.

M.F.: Myślę, że kiedy wyjeżdżamy z dziećmi, jesteśmy nastawieni na to, aby przede wszystkim było bezpiecznie. Rodzinne wakacje nie zostawiają wiele czasu na odkrywanie siebie. Myślę, że więcej dowiemy się o sobie, kiedy wyskoczymy we dwójkę do Afryki.

W.D.: I taka podróż nas czeka.

M.F.: Obiecujesz?

W.D.: Obiecuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji