Artykuły

Katowice

Na Małej Scenie w grudniu odbyła się premiera "Szczęścia Frania" Wł. Perzyńskiego, sztuki niewątpliwie zasługującej na przypomnienie, a to nie tylko ze względu na jej wartości teatralne, ale i na nastawienie autora do kształtowania przedmiotu. "Szczęście Frania" daje nam nie tylko satyrę na mieszczański sposób życia i myślenia, ale pokazuje naprawdę nieszczęśliwych ludzi uwikłanych w fatalne i niedorzeczne stosunki. Okoliczności przemijają, człowiek trwa, dlatego też "Szczęście Frania" ma szanse długiego jeszcze powodzenia na scenie; jest tam nie tyle pełna jadu, jak u Zapolskiej, satyra na mieszczaństwo (która może niedługo przestanie w ogóle być zrozumiała), ale i z wielkim współczuciem nakreślony dramat dobrego człowieka. Frania (słynna rola Jaracza!) odtworzył młody artysta Łomnicki, który zdobył się na własny wyraz i z zadania wywiązał się znakomicie, jak rutynowany aktor. Inne roje w tej sztuce są również na wysokim poziomie, całość wyreżyserowana wzorowo przez Żyteckiego. Obok Łomnickiego wyróżnia się młoda artystka A. Górecka w roli Heli.

"Dwa teatry" Szaniawskiego w opracowaniu scenicznym E. Wiercińskiego a plastycznym A. Pronaszki są wielkim wydarzeniem teatralnym. Grają je w tym sezonie aż trzy teatry; zaszczyt prapremiery przypadł w ubiegłym roku skromnemu teatrowi krakowskiemu pod dyrekcją K. Adwentowicza, który pierwszy na niej się poznał. "Dwa teatry" dają olbrzymie możliwości teatrowi, ale też wielkich trzeba środków, aby je można było realizować. Problem życia realnego i podświadomości, problem jawy i snu, innymi słowy problem równoległości dwóch rzeczywistości - cóż to za horyzonty dla dekoratora i reżysera. Dwa razy to samo - za każdym razem inaczej, ta sama prawda w dwóch aspektach, oto główny teatralny sens "Dwóch teatrów". Motyw warszawskiego powstania, właściwa akcja sztuki, to tylko środek użyty przez autora, aby problem widzowi przybliżyć. Tak się zresztą dzieje, że w tej chwili środek przerasta swój cel, a inscenizacja Wiercińskiego także w tym kierunku poszła, rozciągając (chyba nadmiernie) odpowiednie sceny aktu trzeciego.

Znaczenie tej inscenizacji leży dla mnie przede wszystkim w jej wartościach pedagogicznych. Pokazano bowiem mistrzowskie operowanie gestem i mimiką. Nie ma innych gestów w tej sztuce jak tylko takie, które są koniecznie potrzebne, wskutek tego nawet błysk okiem ma tam wymowę słowa. Scena z autorem, scena gry na fortepianie - to prawdziwe perełki. Sekretariat teatru odebrał po premierze list pisany nieortograficznie od pewnej Ślązaczki, napisany z podziękowaniem za wzruszenia, których dostarczyły jej w tej sztuce gesty. Za pomocą ruchów i mimiki przeprowadzał reżyser podział pomiędzy światem snu i jawy; zrobione to bardzo subtelnie i delikatnie, bez żadnego efekciarstwa, a jednak tak, że zauważyła to osoba nie reprezentująca sfer intelektualnych, a na ogół, aby tak analitycznie postrzegać, trzeba dużego obycia z teatrem.

Pisząc, że inscenizacja Wiercińskiego posiada wartości pedagogiczne, rozumiem, że sztuka ta powinna stać się pokazem dla całego pokolenia naszych młodych artystów, którzy na ogół nie doceniają opanowania gestu, nie chcą i nie umieją grać statycznie, nie wiedzą, jaką wymowę ma milczenie, jeśli je podeprzeć odpowiednio oszczędnym gestem i grą twarzy. Uderza to każdego, kto zna wielkie zagraniczne teatry i porównuje je z naszymi.

Najważniejszą cechą wizyjnej inscenizacji Wiercińskiego i Pronaszki to głęboko wnikające w sens sztuki, a nader konsekwentnie przeprowadzone połączenie dwóch metod teatralnych, odpowiednio do dwóch światów: realnego i marzenia. Naturalizm sceniczny obu jednoaktówek (żywe kury w kojcu) i monumentalny obraz zburzonej Warszawy, a na jej tle koszmarne sny Dyrektora mają jednak delikatną granicę i przenikają się nawzajem. I tak już samo ujęcie roli Lizelotty i Chłopca z deszczu w akcie pierwszym (głównie w sposobie ich mówienia, a także ruchu) daje wyraz ich "niesamowitości". Można się zresztą o ten szczegół sprzeczać - może wtedy powinni być jednak tylko ludźmi z krwi i kości. Tego przynajmniej wymagałby realizm sceniczny, ale na to odpowiedź, że całość sztuki - poza jednoaktówkami- nie została potraktowana z punktu widzenia realizmu. Wyolbrzymione okno w akcie pierwszym, zalane strugami deszczu, narzuca się widowni jako symbol, podczas gdy deszcz jest "prawdziwy". Aby ten "prawdziwy" deszcz, dający nastrój, dotarł odpowiednio do świadomości widza - okno jest nierealne, jest symbolem, łącznikiem pomiędzy dwoma światami. Jest to bardzo pięknie zrobione.

Warto zwrócić uwagę na zrobienie wejść w tej sztuce. Szaniawski, który doskonale zna środki teatru, w akcie ostatnim w rozmowie dwóch Dyrektorów podkreśla znaczenie tzw. wejścia na scenę. Odpowiednio do tego, zgodnym wysiłkiem reżysera i plastyka, postaci w tej sztuce nie wchodzą, ale ukazują się i każde takie ukazanie się determinuje od razu charakter zjawiska w oczach widza.

Trudno tu pisać o wykonawcach poszczególnych ról, bo każdy z nich dał w swoim rodzaju całość, ale niesposób odróżnić tu indywidualnego wkładu od ręki reżysera. Ogromnie naturalnym i pełnym prostoty, bez wszelkiego patosu (w przeciwieństwie do Adwentowicza), był podwójny Dyrektor B. Dąbrowski. Na plan pierwszy wysunęli się też Matka-Życzkowska, Kondrat, niesamowity Dyrektor teatru snów i Hierowski (Autor). Szkoda może, że nie zaznaczono pewnej identyczności obu Dyrektorów, są oni dla mnie jedną i tą samą osobą - w dwóch rzeczywistościach, wynikiem pewnego rozdwojenia osobowości. Jest to rzecz teatralnie trudna, ale do przeprowadzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji