Artykuły

Zbigniew Zamachowski o Szwejku, "Uchu prezesa" i festiwalu w Opolu

- Nie lubię mówić o sobie. Robię swoje na próbach. Staramy się oderwać od tego, co na ulicy, a zająć się teatrem, sztuką, powieścią Haška. Staramy się w miarę rzetelnie zrobić adaptację, nie odbiegamy daleko od oryginału - o spektaklu "Dobry wojak Szwejk idzie na wojnę" w Och-Teatrze mówi Zbigniew Zamachowski w rozmowie z Dorotą Wyżyńską w Co Jest Grane 24.

DOROTA WYŻYŃSKA: To nie pierwsze pana spotkanie ze Szwejkiem. Czytał pan powieść Haška w radio. Czekał pan na tę rolę w teatrze?

ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI: Czytałem powieść w radio, a w połowie lat 90. grałem w realizowanym w Krakowie miniserialu "Opowieść o Józefie Szwejku i jego najjaśniejszej epoce". Wystąpiłem jako porucznik Dub, Szwejkiem był Jerzy Stuhr.

Szwejk w Och-Teatrze spadł mi z nieba, chyba w dobrym momencie. Nie sądziłem, że kiedyś przyjdzie mi zagrać tę postać na scenie. Nigdy tak nie kombinuję, że mam ulubioną rolę, którą chciałbym zagrać. Wolę nie mieć, żeby nie było rozczarowań. Kiedy Krystyna Janda zatelefonowała z propozycją, uznałem, że nie ma co się przeciwstawiać losowi. I po raz kolejny pochyliłem się nad książką Haška. To jest literatura uniwersalna, nie chce się tu wymądrzać, ale tematy: wojny, wolności, indywidualności, która wkręcona jest w wir historii, zawsze, niezależnie od sytuacji politycznej, będą aktualne. Ta szwejkowska postawa jest niezwykła. Hašek pokazał człowieka, który pewnie w rzeczywistości - tak przypuszczam - miałby bardziej pod górkę.

Poradziłby sobie Szwejk w dzisiejszej Polsce?

- Myślę, że pięknie, w gruncie rzeczy po szwejkowsku, wyraził to nieodżałowany mistrz Wojciech Młynarski: "Róbmy swoje". Szwejk - tak jak wielu z nas, choć wydaje się nam, że niewiele mamy wspólnego z bohaterem Haška - robi po prostu swoje. Najlepiej jak umie.

Odpowiadając na pani pytanie, myślę, że Szwejk we współczesnej Polsce robiłby swoje, budząc u niektórych zdumienie, grozę albo uśmiech, a u innych podziw. Powinniśmy robić swoje.

To też pana filozofia życiowa?

- Nie lubię mówić o sobie. Robię swoje na próbach. Staramy się oderwać od tego, co na ulicy, a zająć się teatrem, sztuką, powieścią Haška. Staramy się w miarę rzetelnie zrobić adaptację, nie odbiegamy daleko od oryginału. Podajemy widzom esencję - na 57 stronach scenariusza udało się zmieścić prawie połowę książki. Przedstawienie kończy się w momencie, kiedy Szwejk idzie na wojnę. To daje możliwość, żeby kiedyś ewentualnie pomyśleć o drugiej części. Oczywiście, jeśli publiczność dobrze przyjmie tę premierę.

Nie będzie to spektakl z tezą, który ma zagrzać do walki. Zależy nam na mądrej rozrywce. Chcemy dać widzom trochę uśmiechu.

Z czego dziś śmieją się Polacy?

- Z tego co zawsze. Mamy dobre tradycje, wychowaliśmy się na filmach Barei. Mamy wyczucie absurdu i umiejętność zdystansowania się od rzeczy idiotycznych, PRL to na nas wymusił.

Czeski humor do nas przemawia. Oglądaliśmy filmy Menzla, teraz oglądamy Zelenkę. Nasze doświadczenia historyczne sprawiły, że taka szwejkowska postawa wobec życia nie jest nam obca. Każdy z nas musiał być Szwejkiem przynajmniej kilka razy w życiu. "Zawrócony" Kazimierza Kutza - film, w którym miałem okazję zagrać - to też taka szwejkowska opowieść. Wierzę w poczucie humoru Polaków. Nieprzypadkowo aż takie powodzenie ma "Ucho Prezesa".

Oglądał pan "Ucho Prezesa"?

- Oglądałem. Znam Roberta Górskiego od wielu lat i podziwiam. Podziwiam, że miał odwagę zrobić "Ucho Prezesa" i tak umiejętnie tę naszą rzeczywistość opisał. To bardzo czarny humor, ale dobrze, że jako odpowiedź na nasze czasy nie tworzymy dzieł martyrologicznych. Na szczęście nie jesteśmy narodem tak potwornie serio. Poczucie humoru nas ratuje.

A pan często się śmieje?

- Jestem optymistą. Myślę - mam taką nadzieję - że poczucia humoru mi pan Bóg nie poskąpił. Pomaga mi to w życiu. Cokolwiek by się działo, ja uśmiecham się do ludzi. I mało tego, ten uśmiech jest odwzajemniony. Przez prawie 20 lat mieszkałem poza miastem, co wymuszało na mnie jazdę samochodem, ale od dwóch lat znów mieszkam w Warszawie, poruszam się komunikacją miejską i spotykam na ulicach z ludźmi. Nie boję się ich, jak wielu moich kolegów.

Zagadują?

- Tak, i to jest bardzo miłe. Na ulicy, w metrze. Dostaję naprawdę sporo sympatii od ludzi.

To ważniejsze niż Facebook? Ma pan swój fanpage, ale wypowiada się pan tam rzadko i ostrożnie.

- Powiedziałbym nawet nie ostrożnie, ale jednoznacznie. Nie potrzebuję tego medium, nie rozumiem jego fenomenu. Można powiedzieć, że jestem starym pierdzielem, nie będę specjalnie protestował. Dzielić się z całą ludzkością tym, co w danej chwili robię? Że kupiłem sobie nowe buty albo siedzę na plaży w Hondurasie? Nie mam takiej potrzeby. Fanpage jest prowadzony przez moją agentkę - to zawodowa konieczność. FB jest dla mnie zjawiskiem niezrozumiałym.

Wielu ludzi teatru i kina używa Facebooka, żeby wypowiadać się na tematy polityczne.

- Tego też unikam. Nie wypowiadam się zbyt często na tematy polityczne. Nie ma w tym asekuracji, bo mam określone poglądy, ale nie należę do ludzi, którzy staną w pierwszym szeregu na manifestacji. Unikam manifestacji, nie lubię zgromadzeń. Dla mnie grupa powyżej czterech osób jest już za duża. Jeśli mam przyjaciół, to dwóch, trzech, jeśli znajomych - pięciu albo dziesięciu, a nie 6 tysięcy. Wydaje mi się, że nie można mieć 6 tysięcy znajomych. A na FB teoretycznie można.

Nie jestem typem rewolucjonisty. Swoje poglądy zachowuję dla siebie, jeżeli trzeba, to powiem, że jestem tu, po tej stronie, a nie tamtej, to zrobiłem, a tego nie! Jeśli uznam, że w danym momencie jest to koniecznie. Ale nie angażuję się. Wybieram inne aktywności. Wolę spotkać się z dziećmi albo po prostu wsiąść na rower i pojechać gdzieś przed siebie.

A jak pan się czuje w dzisiejszym teatrze? Do jakich teatrów, na jakie spektakle pan chodzi?

- No, skucha straszna, bo głównie chodzę do teatrów, w których gram, wtedy, kiedy gram. Do Narodowego, Syreny, Kamienicy. Teraz do Och-Teatru.

Nie będę pani zmyślał. Prawda jest taka, że do teatru chodzę bardzo rzadko. Kiedy już mam wolny wieczór, co zdarza się nieczęsto, to wolę posiedzieć w domu, posłuchać muzyki. Muzyka mnie składa, porządkuje, relaksuje. Słucham jej właściwie na okrągło. A żeby się wybrać do teatru, to potrzebuję dodatkowej motywacji. Tak samo z kinem, muszę mieć rekomendację, że warto te 2,5 godziny z życia wyjąć i spędzić przed ekranem. Im dalej w las, im jestem starszy, życie samo w sobie smakuje mi bardziej niż to kreowane czy stwarzane w teatrze czy filmie.

Brakuje panu teatru Jerzego Grzegorzewskiego? To w jego spektaklach w Teatrze Studio w Warszawie stawiał pan pierwsze kroki na scenie.

- Brakuje mi, bardzo. Po odejściu pana Jerzego bardzo długo teatr mi po prostu nie smakował. Bez pana Jerzego było marnie. Chwała Bogu, że w odpowiednim momencie pojawił się w teatrze Kazimierz Kutz i zrobiliśmy w Narodowym "Kartotekę" i "Śmierć komiwojażera".

Teraz jest już trochę lepiej. Spotkałem Piotrka Cieplaka, u którego zagrałem w dwóch przedstawieniach w Narodowym - uważam, że to wybitny artysta teatralny, który ma swoją wizję, który dobrze wie, co i jak w teatrze chce robić.

Natomiast luki po Grzegorzewskim nikt mi już nie wypełnił. Takiego gustu, smaku, uczciwości, niezwykłości i tajemnicy, które towarzyszyły spektaklom pana Jerzego, nie znajduję w żadnym innym teatrze. Oczywiście, że to był początek mojej pracy zawodowej. To tak, jak z dzieciństwa pamięta się smak rzodkiewki czy pomidora albo zapach jaśminu. Jedyny, niepowtarzalny.

Ale życie płynie, siedzimy teraz w Och-Teatrze, w ogródku, w świetnym towarzystwie i robimy "Szwejka". Reżyseruje Andrzej Domalik, z którym znamy się od lat.

Z Andrzejem Domalikiem pracował pan głównie w Teatrze Telewizji.

- Spektakli telewizyjnych zrobiliśmy z Andrzejem całkiem sporo. Szczególnie jestem mu wdzięczny za Płatonowa. Dla mnie była to niespodzianka, bo co tu dużo mówić, zwykle tę postać grają aktorzy w typie amanta. O mnie trudno powiedzieć, że byłem kiedykolwiek amantem, a Andrzej odważył się powierzyć mi tę rolę. Muszę to obejrzeć po latach. "Płatonow" ukazał się w ramach Złotej Setki Teatrów Telewizji, ciekaw jestem, czy wytrzymał próbę czasu, jak to dziś się ogląda.

Mówił pan o smaku swoich pierwszych spektakli. A smak pierwszego filmu? Kim był chłopak, który w 1981 r. zagrał w "Wielkiej majówce"?

- Ostatnio moje dzieci sprawiły mi frajdę, zdobyły cudem, gdzieś przez internet - wtedy się cieszę, że internet istnieje - oryginalny plakat z "Wielkiej majówki". Natychmiast go oprawiłem, powiesiłem na ścianie i spoglądam na niego z radością.

Nie da się ukryć, że ten 1980 rok, kiedy trafiłem na plan "Wielkiej majówki", to był kluczowy czas w moim życiu. Tyle się wtedy nadziało - to jest gotowy scenariusz na film. Chłopak z małego miasteczka wylądował na festiwalu w Opolu wśród gwiazd estrady i wyśpiewał sobie drugie miejsce w koncercie "Debiutów".

Z wypiekami na twarzy słuchałem występów Kory i Maanamu - jako uczestnik festiwalu miałem wejście na koncerty - i nie przyszło mi do głowy, że dwa miesiące później będę z tym fantastycznym zespołem pracował na planie filmowym.

W "Wielkiej majówce" grałem Ryśka - chłopaka podobnego do mnie, osobę znikąd, która cudem ląduje w Warszawie i przeżywa swoją majówkę nieprawdopodobną, egzotyczną jak na tamte czasy. Nie musiałem zbyt wiele grać, wystarczyło uruchomić trochę wyobraźni i iść za wskazówkami reżysera. A o czym marzyłem? To, co się zdarzyło, przerosło moje oczekiwania. Ja bym takiego scenariusza na życie nie wymyślił.

Po latach dowiedziałem się od pani Elżbiety Sikory, wybitnej pani kompozytor mieszkającej we Francji, ówczesnej żony reżysera filmu Krzysztofa Rogulskiego, a spotkałem ją zupełnie przypadkowo na wakacjach, że to nie Krzysztof wymyślił mnie do tej roli, tylko ona. Pani Elżbieta oglądała w telewizji transmisję z Opola, a ponieważ wiedziała, że mąż szuka obsady do "Wielkiej majówki", zwróciła jego uwagę na młodego chłopaka z koncertu "Debiutów". Jeszcze tego samego dnia dostałem telegram z zaproszeniem na zdjęcia próbne.

Czyli bez Opola nie byłoby filmowego debiutu?

- Po sukcesie w Opolu posypało się wiele propozycji nagrań, koncertów. Wiedziałem, że mam co robić. W dodatku byłem świeżo dyplomowanym technikiem ekonomistą, choć przeczuwałem, że w tym zawodzie nigdy nie zaistnieję. Na próbne zdjęcia do "Wielkiej majówki" trafiłem po drodze do Szklarskiej Poręby, gdzie z kolei jechałem na Giełdę Piosenki Turystycznej. I wedle zasady każdemu to, na czym mu najmniej zależy, dostałem rolę. Rozpoczęła się moja filmowa przygoda. Dopiero potem podjąłem świadomą decyzję, żeby zdawać do szkoły aktorskiej i zacząłem studia w Łodzi. I już poszło. Ale wciąż nie przestałem być tym Rysiem z "Wielkiej majówki". Myślę, że dopóki pielęgnujemy to dziecko, tego młodego człowieka w sobie, i umiemy w ten sposób spojrzeć na świat, to tak szybko nie staniemy się starymi piernikami. Co poradzę na to, że lubię oglądać świat właśnie w ten sposób, może trochę naiwnie. Czasem dostaję za to po dupie, ale nie jest mi z tym źle.

Czyli trochę po szwejkowsku?

- Dzisiaj ktoś rzucił na próbie, że Szwejk to taki Forest Gump. Tych Szwejków można znaleźć jeszcze wielu w literaturze, filmie i życiu. Świat wokół Szwejka pełen jest rozmaitych dewiacji, idiotyzmów, absurdów, a najnormalniejszy, mimo że mówi się o nim, że jest idiotą, jest właśnie Szwejk. Choćby nie wiem, co się działo, jakie macki władzy, absurdy przepisów, kretynizmy go dosięgły, choćby walec historii przejechał go wte czy wewte, on i tak z tego wyjdzie cało.

***

"DOBRY WOJAK SZWEJK IDZIE NA WOJNĘ"

Premiera 27 czerwca w Och-Teatrze w Warszawie (ul. Grójecka 65).

Następne spektakle 28-30 czerwca.

Bilety: 48-105 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji